Szukaj na tym blogu

środa, 30 marca 2011

Sprzedany sprzeciw

Wydarzenia w Libii i stosunek do nich naszych rodzimych mediów, polityków oraz środowisk uważających się za awangardę demaskują mechanizm i proces zniewolenia jaki ciąży na Polsce. Kiedy obserwujemy mainstreamowe media i ich druzgocącą przewagę w potocznym dyskursie nie jesteśmy świadomi (nawet będąc we własnym mniemaniu w opozycji do nich) jak olbrzymi wpływ mają one na kształtowanie nie tylko informacji, choćby przez samą ich selekcję, ale drugoplanowo na poczucie tożsamości i hegemonię kulturową. Świat opisywany przez pryzmat kapitalistycznych wartości zachodnich zaczyna stawać się wpierw punktem odniesienia a później bazą wypadową dla ewentualnych nonkonformistycznych zrywów. Kiedy otrzymujemy sformułowany obraz terrorysty, to nie on odgrywa kluczową rolę, lecz tło, które stanowi punkt wyjścia dla kontrastu, który to dla widza ma się stać znakiem rozpoznawczym własnej tożsamości. W taki kontrastujący sposób generuje się obraz świata, w którym pytania i strach kierowany jest zawsze na zewnątrz, a rodzima przestrzeń będzie ostatnią, która poddana zostanie w wątpliwość. Kiedy zatem dyskutuje się nad formą interwencji militarnej na terenach Bliskiego Wschodu, wszyscy tkwimy w debacie nad formą interwencjonizmu, przeskakując i omijając w całości debatę nad modelem świata, jaki jesteśmy w stanie zaoferować wywierając dowolne formy nacisku. W ten sposób powstaje bardzo jednorodna i monolityczna koncepcja spójności społecznej i kulturowej. Niezależnie czy to lewica, czy prawica staje się najemnikiem różniącym się w drobiazgach, prowadząc w istocie tą samą politykę kulturowej i społecznej jednorodności, stosowaną środkami militarnymi na zewnątrz, zaś propagandowymi do wewnątrz.

Przy dłuższym zastanowieniu się dotrze do nas cała potworność tej wizji, porównywalna do perspektywy dzikiego zachodu i nowo przybyłych osadników: spośród których (mimo, że wewnętrznie mogą występować rozumiane jako fundamentalne różnice) wszyscy trudnią się wprowadzaniem i okupacją tego samego modelu rzeczywistości. Ta jednorodność jest nie tylko procesem widocznym i kontrastującym do zewnątrz. Równie dobrze funkcjonuje jako stały model znaków i pojęć, który momentalnie spaja i polaryzuje społeczeństwo wobec wroga. O ile ten proces zadawania w ten sposób przemocy do zewnątrz jest czymś mgliście obecnym, to ten sam mechanizm stosowany do wewnątrz umyka i staje się na tyle przestrzenią symboliczną, że poprzez osmozę przekształca się w formę fundamentalizmu wewnętrznego, przy jednoczesnym powstawaniu obszarów tabu. Takim znaczącym, bardzo silnie obecnym w naszej kulturze przykładem dla tego typu fanatyzmu są dwa przeciwstawne a bardzo silnie zagnieżdżone pojęcia, które zawierają w sobie niszczycielską moc. Ta przestrzeń poprawności/wykluczenia zaczyna się od pojęcia demokracji (każdy może poczuć się bezpiecznie, każdy jest wolny) a kończy na pojęciu dyktatury (widzimy Stalina, Saddama i społeczeństwa które są przeciwko, ale do głowy mają przystawiony pistolet). Widzimy jak za nas prowadzona jest narracja, jak w tej prostej osi zamieszkują wszystkie środki przemocy, jakie będą uprawomocnione w walce ze wskazanym wrogiem: dyktaturą. Sama dyktatura staje się tak symbolicznym i żywym w masowej wyobraźni obrazem, że z urzędu ten, kto zechce wtrącić choćby uwagę, staje się przynajmniej poplecznikiem Adolfa Hitlera. W zasadzie każdemu, uważającemu się za krytyka kapitalizmu przyjść powinno do głowy pytanie: jak w ogóle demokracja może zaistnieć w warunkach, gdy z racji przepaści w statusie społecznym dostęp do kształtowania jej mają nieliczni. A jednak mało kto zajmuje takie stanowisko a korzeni tej zgody na obecny kształt rzeczy można szukać w samym języku - to on wypiera pojęcia jak kapitalizm, socjalizm czy rewolucja z kręgu realne-rzeczywiste do kręgu historii minionej-przeklętej.

Co wobec tego uczynić, by uniknąć tego spontanicznego werbunku do propagowania praktyk w istocie sprzyjających międzynarodowej elicie finansjery i imperializmowi? Przede wszystkim omijać leżący na półkach niczym towar "Bunt Kontrolowany". Ten rodzaj buntu, jeśli go kupisz może okazać się indywidualnie opłacalny. Możliwe nawet, że pokażą cię w TVN 24, kto wie czy nie polecisz na grant ministerialny, lub czy nie dostaniesz rządowej dotacji, stypendium Fulbrighta albo nie załapiesz się na wycieczkę do wydzielonej strefy dla turystów gdzieś w ewangelizowanym neoliberalizmem kraju na świecie. Jeśli nie o to ci chodziło, to tym pierwszym alarmem powinna stać się sama przychylność twojego dotychczasowego oponenta, propagującego przecież nie tą koncepcję społeczną, której byłeś wierny protestując. Nie jest łatwo żyć we współczesnym świecie, z badań Instytutu Pracy i Polityki Socjalnej wynika, że w ciągu czterech lat liczba bezrobotnych absolwentów może przekroczyć 3 miliony, więc pokusa staje się wyjątkowo silna. Proces przekupstwa, jaki stosuje aparat systemowy i tym samym oswajania buntowników, jest formą najsprytniejszej-zintegrowanej samoobrony. Ten sam proces funkcjonuje w partiach politycznych, gdzie neoliberalna doktryna wędruje po wszystkim, co tylko uzyska poparcie społeczne, przebierając się w ciuchy zgodne z panującą modą. Jednocześnie aparat oceny i wartościowania zostaje wyrwany społeczeństwu z rąk i to, co rzeczywiście naruszyłoby konstrukcję obecnego mechanizmu znajduje się poza nawiasem jakiejkolwiek trwającej dyskusji. Uświęcona misja cywilizacyjna Zachodu i fundamentalne prawo do nierówności (bogactwa dla bogatych, biedy dla biednych) - czym charakteryzuje się obecny stan rzeczy - to zagadnienia, które jeśli poruszysz - szybko obrócisz w żart, zamiast tego wskazując na broń masowego rażenia jednego dyktatora lub ofiary cywilne drugiego jako najgroźniejszego przeciwnika i oś globalnych podziałów. Być może ci zapłacą, z pewnością znajdziesz wielu naśladowców, z którymi przyjdzie ci konkurować. Doktryna pozostanie syta, niewielkim kosztem, ugaszonym wewnętrznym sprzeciwem oraz z kolejnymi baryłkami ropy na taśmociągu, ready for action.

wtorek, 1 marca 2011

Parę słów o Libii

Ambasador USA przemawia o losie Libii niczym Pani Życia i Śmierci. To zadziwiające jak szybko zachodni świat zwęszył szansę w zrobieniu z Libii drugiego Iraku. Ropa jest furtką do pięknych słów, monologów o demokracji i powstania nowej zachodniej mitomanii. Niestety, za drugim, trzecim podejściem a zwłaszcza po wydarzeniach w Iraku, mało kto nabiera się już na stare zagrywki USA. W tej chwili cudownym przypadkiem rząd USA przypomniał sobie o zamachu na samolot PanAm w Szkocji - fabrykowanie dowodów i wyrok śmierci z kapelusza to początek możliwości USA w manipulacji opinią publiczną na świecie. W tym momencie na bok można już odłożyć bajki o lewicowości czy zmianie jaką miałaby wprowadzić obecność Obamy w białym domu. Cóż, jeśli jest jakaś zmiana, to na pewno nie dotyczy Guantanamo - za to 'pseudosocjalizm' prezydenta USA nie tylko nie zapewnia mu dużego wzrostu poparcia wykluczonych w Ameryce bo dotąd niewiele w kwestiach społecznych uległo zmianie, ale przede wszystkim konsoliduje zamożniejszych i środowiska konserwatywno prawicowe w sprzeciwie i prowadzi do faszyzacji sceny politycznej - Obama jest w swojej pułapce, do której trafił gdyż nikomu nie zechciał się ostatecznie narazić. Ani korporacjom i sektorowi finansowemu, który wydoił go z okazji kryzysu ani biznesowi i przemysłowi medycznemu mającemu w łapach służbę zdrowia i inne sektory w, których teoretycznie socjalista miałby wiele do zrobienia i wiele do działania z pomocą drastycznych - jak na realia USA - środków.

Rewolucja na bliskim wschodzie niestety nie zainspirowała USA do interwencji na korzyść rewolucji w Egipcie czy Tunezji. Głupio byłoby bowiem walczyć z własnymi reżimami, gdzie gospodarka i sytuacja jest 'under control'. Co innego Libia, z perspektywy USA jest to koszmarnie niewygodny kraj. Nie dlatego, że Kaddafi jest 'dyktatorem' lecz z uwagi na charakter i poziom życia w Libii, znacząco odmienny od krajów sąsiadujących. Libia jest krajem najlepiej prosperującym w swoim regionie. Wskaźniki jak PKP per capita przemawiają na korzyść Libii i to znacznie w porównaniu z Egiptem czy Tunezją, Libia jest prawdziwą żyłą złota i to nie z uwagi na ograniczone wykorzystanie turystycznych walorów czy strategiczną pozycję dla kontroli regionu. Libia to kraj o największych potwierdzonych rezerwach ropy w Afryce i pod tym samym względem plasuje się na dziewiątym miejscu na świecie. To kąsek o wiele bardziej atrakcyjny niż Irak. Również będąca w dużej mierze ludową dystrybucja dóbr w Libii i jej lepsza sytuacja w porównaniu do sąsiadujących krajów jeżeli zostałaby rozbita, a koncepcja suwerenności ośmieszona - wówczas działałoby to na korzyść propagowanego przez USA modelu imperialnego poddaństwa i wyzysku. Bądźmy pewni, że w Libii zaraz cudownie zacznie ukrywać się Osama Ben Laden, rozmnoży się Al Kaida, Kaddafi zostanie potwierdzony jako główny prowodyr zamachu lotniczego, wyjdzie na jaw, że nie 15, lecz 50 000 ofiar jego rządów zza grobu domaga się egzekwowanej przez marines sprawiedliwości - i język ten przejmą także lewicowe ugrupowania dla, których zupełnie nieistotna jest sytuacja gospodarcza jak na możliwości danego kraju dla, których wolność dla obcego kapitału stanowi istotę 'demokracji' i dla, których każdy kraj niebędący USA lub kapitalistycznym el dorado jest uprawomocniony do bycia zrównanym z ziemią z uwagi na terroryzm.

USA uda się z łatwością wciągnąć zachód w takie rozumowanie, machina propagandowa już się ruszyła, tak jak płyną w stronę Libii statki wojskowe. Ludzie wierzący, w bajeczkę iż lotniskowce płyną do wybrzeży Libii szerzyć Ateńską koncepcję demokracji mam nadzieję, już nie istnieją - dodatkowo taki konflikt byłby jednak doskonałą okazją do rozładowania napięcia i nacjonalizmu oraz rasizmu kulturowego jaki wdziera się podskórnie do pierwszego świata. Przez ostatnie lata, po tym jak pomnik Saddama w Bagdadzie był obalany w asyście opłaconych przez wojsko USA wiwatujących gapiów, i po tym jak sam Saddam zawisnął a Irak został kolonią nieszczęścia i tym samym przestał być użytecznym narzędziem do funkcjonowania propagandowego nowa oś zła z pewnością przydałaby się Obamie. Neoliberalizm i neokolonializm przeżywał będzie ostateczną próbę. Czy ta droga zagości na dłużej w krajobrazie świata, czy zafunkcjonuje pomimo kryzysu gospodarczego i czy za ochłapy z nowej wojny klasa pracująca zachodu przystanie na narzucane światu imperialne środki działania pokażą najbliższe tygodnie. Być może wojna z Kadafim przypieczętuje tą szkołę postępowania a może okaże się porażką - zwłaszcza, że zdestabilizowany Bliski Wschód i kraje, gdzie palono flagi USA i Izraela, mogą okazać się bardziej solidarne z Libią niż z nieprzekonującymi do sympatii lotniskowcami USA. W tym starciu ciężko odszukać racjonalne, wyważone stanowiska. W żadnym miejscu dyskusja nie odbywa się z pułapu troski o dobrobyt, niepodległość i samostanowienie Libii i jej społeczeństwa.

W zeszłorocznych Oscarach zobaczyć można było odbicie nowej fali, i zamieszania na scenie filmowej - Avatar, i Hurt Locker, a także mniej oscarowe "Człowiek, który gapił się na kozy" dawały nadzieję na zmianę polityki Stanów Zjednoczonych. Jeśli uznamy to za miarodajne kryterium rozwoju sytuacji - a Hollywood jest najbardziej dochodową fabryką USA - ciężko zachować optymizm a perspektywa wojny staje się bliższa. Co pocieszające, nasila się zróżnicowanie między USA a Europą, tak jak nagrody dla "Autora Widmo" były powszechne w Europie, tak USA wykreśliło ten film tajniackim w charakterze zabiegiem, i być może teraz czas na to by Europa zaznaczyła silniej swój sprzeciw wobec kreślenia takiej właśnie wizji świata zogniskowanego wokół Imperium, inaczej może nie być na to kolejnej szansy a pozostanie tylko rozwiązanie siłowe, którego efekt może - zwracając uwagę na rozwój krajów trzeciego świata w tym chociażby Indii i wzrastającą świadomość klasową - nie być dla Europy i USA zbyt optymistyczny.