Szukaj na tym blogu

czwartek, 1 grudnia 2011

Żyła sobie baba w cerkwi

Film "Żyła sobie baba" wraz z festiwalem kina rosyjskiego "Sputnik" przeleciał nad Polską znajdując umiarkowane zainteresowanie. Tymczasem przegląd kina rosyjskiego to doskonała okazja do społeczno-kulturowej analizy, a szczególnie do zaobserwowania zmian jakie zaszły w kinematografii oraz rzeczywistości naszego wschodniego sąsiada od chwili upadku Związku Radzieckiego. Polski widz przywykł do dominacji amerykańskiego kina i wydaje się, że spychane w egzotykę kino rosyjskie [a także produkcje innych europejskich krajów] nadal funkcjonować będzie na zasadzie intelektualnego, odświętnego orientu, który dla uspokojenia sumienia przewija się od czasu do czasu w zrytualizowanej formie pojedynczego festiwalu filmowego.

Film Andrieja Smirnowa to kij w mrowisko politycznej tożsamości Rosji i dzieło dające niezwykłe świadectwo przemian jakie w niej zaszły. Rzecz dzieje się w latach 1909–1921, kiedy w Rosji dokonywały się historyczne przemiany - te kluczowe momenty poznajemy z perspektywy młodej kobiety, która wżeniona w rodzinę zamożnych chłopów z guberni tambowskiej przeżywa różnorodne, bolesne perypetie. Realia wiejskiego życia to w filmie zbiór surowych i bezlitosnych praw - bohaterka doznaje gwałtów, przemocy i licznych upokorzeń, rodzina jej męża to ludzie wulgarnie bezwzględni a wioskowa moralność dostarcza akceptacji dla tego stanu rzeczy. Po tym jak głowa rodziny umiera, przy okazji nieudanej próby gwałtu na głównej bohaterce, ona i jej mąż zostają wygnani i odizolowani od wspólnoty. Pierwszą część filmu kończą sceny wyruszających na I Wojnę Światową żołnierzy rosyjskich i scena głównej bohaterki żebrzącej wraz z dzieckiem o pożywienie na dworcu - ciężko o bardziej negatywny i sugestywny obraz carskiej Rosji.

Druga część opowiada o okresie bezpośrednio porewolucyjnym i o latach walk między Czerwonymi i Białymi oraz zahacza o osławione Powstanie Tambowskie. Podobnie jak w filmie "Cichy Don"[1], tak i tutaj obraz Rosji tych lat to kompletny chaos i zamęt, ciągłe wkraczanie i wycofywanie się wojsk jednej i drugiej strony, rozstrzeliwania, kradzieże, zrywy i bunty, to podziały wewnątrz rodzin i wspólnot oraz wielka dewastacja i ogólne zniszczenie. Poza tą ogólną charakterystyką Smirnow uplótł wizję bolszewizmu jako wizję siły zewnętrznej, która jest zupełnie wykorzeniona z tradycji, wiary czy nawet cech prawdziwego Rosjanina - wśród aktorów grających żołnierzy Czerwonych odnajdziemy wielu o mongolskich rysach twarzy. Prześladowania chłopów, ich nędza i głód służą w filmie za kartę przetargową - działają one na użytek szantażu moralnego, jakiego doznaje widz zmuszony do opowiedzenia się po stronie niewinnych, bezbronnych wieśniaków, których spotyka kara przedstawiana jako iście szatańska, o nieziemskiej i nierzeczywistej, pozaludzkiej genezie. Konfiskaty żywności, których dokonują bolszewicy reżyser stara się przedstawić jako kaprys sadysty, a krótkie wspomnienie przez jednego z Czerwonych o nędzy panującej w miastach ma wydźwięk ironiczny. Koniec końców powstanie zostaje stłumione, ukochany przez Babę mężczyzna zostaje rozstrzelany a w finale czeka na nas kiczowato-symboliczna scena powodzi zalewającej wioskę-Rosję i złośliwie wypływający ku powierzchni wody święty obrazek oraz cytat traktujący o antychryście (Putinie?) na tronie.

Podczas filmu reżyser nie ustaje w staraniach wytworzenia u widza więzi z bohaterami swojej historii. Obie części - obie rzeczywistości Rosji - to światy przemocy, głupoty i niszczycielstwa. Podobnie postacie w filmie są na tyle okrutne, pełne sprzeczności i egoizmu, że ciężko czuć troskę obserwując ich poczynania. Pomimo nachalnej, emocjonalnej narracji - akcja i jej bohaterowie to nader wszystko postacie dramatyczne, które nijak nie odzwierciedlają niewinności, przy pomocy, której reżyser stara się je sportretować. Papierowi aktorzy, papierowe role, papierowy bolszewizm, papierowy carat... konfrontuje się tutaj z autentycznym zrywem ludowym, za który uchodzi w filmie jedynie Powstanie, podczas którego chłopi 'zainspirowani' zostają przez samego boga.

Filmowa okrutna rzeczywistość posiada jedynie jeden, wyjątkowo wyeksponowany, jasny punkt - cerkiew, to ona jest spoiwem i symbolem zjednoczenia rosyjskiego. Cerkiew jest pozytywną siłą zarówno w okresie przedrewolucyjnym, kiedy to pop stara się łagodzić i pomagać błądzącym po meandrach prymitywizmu wieśniakom, jak i w okresie porewolucyjnym, kiedy to ten sam, oślepiony pop i jego męczeństwo (stylizowane na mord na narodzie) jest symbolem odwrócenia się Rosjan od cerkwi i praw naturalnych. Te poszukiwania mitu, określonej wzniosłości są bardzo charakterystyczne dla problemu spójności kulturowej, który istniał co prawda już wcześniej, lecz szczególnie nasilił się po rozpadzie Związku Radzieckiego.

Jako lekarstwo na "zagubienie Rosjan"[2] Andriej Smirnow wskazuje na kościół i jego wiodącą rolę dla zjednoczenia i nawrócenia narodu na drogę sprawiedliwego ładu opartego o mistyczną, religijną wyższość i swoisty kult przodków. Zwrot w stronę religii to dla współczesnej Rosji swoista konieczność[3] - w tak zróżnicowanym etnicznie i kulturowo kraju, pozbawionym narracji klasowej, ludowej i opartej na silnym przywództwie siła cerkiewnej perswazji zdaje się być jedynym spoiwem narodowym. Film "Żyła sobie baba" jest swego rodzaju przestrogą przed porzucaniem religijności, droga ta prowadzić ma w efekcie do dewiacji, wypaczeń i zagubienia. Otwierające film sceny ze zrujnowaną, opuszczoną we mglę cerkwią to wielka przestroga i wizja apokalipsy. Lekarstwem i zbawczą alternatywą jest religijność, która toruje sobie drogę przez związek z macierzyństwem i matriarchatem, poprzez tytułową "Babę".

Na koniec należy zadać sobie pytanie, czy jest to model przekonujący? Wydaje się, że reżyser sam udziela sobie odpowiedzi w pierwszym akcie swego dzieła. Carska Rosja, za którą tęsknotę przejawia artysta, jest właśnie próbką owej dominacji religijnej, która (czego zdaje się nie dostrzegać twórca) zawsze koegzystowała i towarzyszyła opresyjnej, arystokratycznej i pańskiej władzy. Podkreślić należy również fakt, że sojusz tronu i kościoła w żaden sposób nigdy nie łagodził i nie transformował zapóźnionych i barbarzyńskich w obyczajach mas ludowych. Także macierzyństwo i pozycja kobiety w realiach feudalizmu nie ma nic wspólnego z bezpieczeństwem, samodzielnością czy wysoką pozycją w społeczeństwie. Wyraźne są nawiązania do 'czasów magicznych' i 'czasów szamańskich', których triumfalną realizacją ma być religijna droga poprzez wiejską mistykę i plemienną solidarność - jednakże ciężko oprzeć się wrażeniu, że 'plemienna tożsamość' mas ludowych w filmie jest traktowana przez twórcę z dużą pogardą. To kościół i niesprecyzowany duch narodu, a nie konkretny człowiek (którego film przedstawia jako obrzydliwego) ma w rękach władzę i zbawczy potencjał. Świat przedstawiony w filmie Andrieja Smirnowa to rzeczywistość, w której ludzka aktywność (czy to rewolucyjna, czy konserwatywna, prymitywna) z góry skazana jest na klęskę i prowadzi do tragicznych skutków - w opozycji stoi duch religijności. Ten 'duch' nie ma większych zalet, nie ma także prawdziwie wiernej mu instytucji, która przekładała by jego obecność na rzeczywistą praktykę - jego podstawową cechą jest pacyfikacja i wywoływanie lęku, strachu oraz idącej w ślad za nimi uległości.


[1] http://www.filmweb.pl/film/Cichy+Don-1957-102990
[2] http://wyborcza.pl/1,76842,10695136,Andriej_Smirnow__Baba_i_ludojad.html
[3] Potrzebę integracji w oparciu o religijność widzą nawet rosyjscy komuniści, którzy (dość niecodziennie) posługują się religijnym językiem - http://www.1917.net.pl/?q=node/7168

czwartek, 24 listopada 2011

O przekonywaniu i interesach: Lewica nie gęś

Poniższy tekst jest odpowiedzią na felieton o tym samym tytule Małgorzaty Anny Maciejewskiej.

Autorka rozpoczyna swój wywód stawiając filozoficzne pytania dotyczące natury demokracji. Sama koncepcja dychotomii dyskusji i interesów jest bełkotliwa. Autorka całkowicie ignoruje fakt występowania systemów ekonomicznych. Demokracja - w tekście przedstawiona jako górnolotna abstrakcja, nie istnieje. Nie istnieje, albowiem występuje ona zawsze na tle systemu, obecnie zaś w realiach systemu kapitalistycznego, co to znaczy? Ano oznacza to, że możliwości uczestnictwa w naszej "demokracji" określa grubość portfela i pozycja w społeczeństwie kapitalistycznym, które jest społeczeństwem klasowym. Prawdziwa demokracja, to demokracja powszechnej równości szans: "Nie ma demokracji bez socjalizmu".

Pani Maciejewska pada ofiarą infantylnego świata idei, jest ofiarą tego co pragnie zrobić Palikot, którego intencją jest zawłaszczenie lewicowych wartości w poczet liberalnych interesów. Autorka i jej tekst to doskonały przykład usiłowania kradzieży naszych wartości. Skąd pochodzą wartości? Wartości oparte są na programie. Skąd pochodzi program? Kształtują go interesy i położenie w społeczeństwie (kapitalistycznym). Każdy głupi doskonale wie, że co innego mówiąc o wolności na myśli ma Hillary Clinton i Bushe, a co innego Hugo Chavez. Interesy klasowe nie są "kapitalistyczną racjonalnością", tylko faktycznym podziałem społeczeństwa w ramach kapitalizmu. Należałoby przynajmniej wygooglać sobie pojęcie "środków produkcji". Nie ma i nie będzie przypadków w historii, kiedy związki zawodowe i klasa robotnicza optować będzie za zwiększeniem czasu pracy. Idea świata interesów jest dla autorki, "pozbawiona wartości", podczas gdy właśnie interesy wartościują i przekazują koncepcję takiej lub innej kultury i takiej lub innej rzeczywistości. Postulowany "świat wartości" to ukryte pragnienie przejęcia lewicowego buntu, niezależnie od interesów. Boską siłę dyskusji autorka powinna udokumentować przeciągając Balcerowicza i Goldman Sachs na łono socjalizmu.

Osią całego tekstu, jest następujące stwierdzenie:

"w modelu opartym na interesach to pochodzenie stanowi esencję człowieka. Tak samo jak Żyd nie może stać się Polakiem, tak też milioner nie może zostać socjalistą – to proste."

Oczywiście tak nie jest, albowiem czym innym jest funkcjonowanie na rzecz czyichś interesów, a czymś innym miejsce zajmowane w hierarchii społecznej. Istnieje baza i nadbudowa. Jasne, iż jest możliwym, że część członków Business Centre Club ma komunistyczne przekonanie, lecz jest to mało prawdopodobne. Tak samo mało jest "lewicowych wartości" w palikotowym postulacie zwalniania najbogatszych z podatków, "bo i tak nie zapłacą". Promowanie Palikota jako socjalistycznego bożka zwyczajnie mija się z prawdą. Istnieją ludzie bogaci, którzy z nudów, lub z uwagi na (możliwy) oderwany od interesów klasowych system wartości działają na korzyść klasy robotniczej, pracowników najemnych i tych, których większość z ich rodzaju bezlitośnie wyzyskuje i wprowadza w nędzę. Przykład Palikota na to nie wskazuje. Cały tekst cierpi na permanentny woluntaryzm.

Polacy i nasza lewica, przyzwyczaiła się do ordynarnych neoliberałów i bezlitosnego, kapitalistycznego panowania elit finansjery nad polityką i społeczeństwem. Zachodni, bardziej doświadczeni liberałowie doskonale zdają sobie sprawę z problemów wynikających z nierówności społecznych - ale nie czyni ich to socjalistami. Potencjalny liberalizm Palikota i pamięć o biednych, to pragnienie uciszenia i uspokojenia, wygaszenia napięć społecznych by bogaci dalej mogli korzystać ze zwolnień podatkowych czy rozregulowanego kodeksu pracy. Palikot jako opozycjonista ma możliwość stosowania swojej retoryki, w myśl której twierdzi on, że zrobi dobrze i bogatym i biednym - jednakowoż postulaty obecne w jego programie w efektach doprowadziłyby do znaczącego zubożenia państwa i w efekcie dobrobytu tylko jednej z tych grup - bogatych.

Lewica to nie filantropia oraz ochłapy dla potencjalnych oburzonych i buntujących się, lewica to nie odświętna, kościelna czy milionerska troska o żebraka. Lewica, socjalizm to walka o godność ludzi pracy, ludzi, którzy fundują Palikotowi jego dobrobyt. Lewica to walka o prawdę, że to wyzysk ludzi pracy i pracowników najemnych stoi u podstaw dobrobytu i bogactwa nielicznych. Lewica i socjalizm to alternatywa ustrojowa, to wskazanie na niewolniczy charakter kapitalistycznych zależności, w których pracownik musi sprzedać się w niewolę licząc na to, że wyżyje z dyktowanej przez burżuazję pensji. Jeżeli w pracy nad wyeliminowaniem bezrobocia, wyzysku, biedy i w walce z dyktaturą kapitału i finansjery pomoże nam jeden z bourgeois, to pozostaje tylko się cieszyć. Jeżeli jednak ma to polegać na kulcie jednostki i skrytym za zasłoną "lewicowości" reprezentowaniem interesów najbogatszych - to takiej osobie podziękujemy. Marksowskie "Byt określa świadomość", to nie przysłowie w maglu wikicytatów, tylko stwierdzenie i prawda oparta na naukach marksizmu.

Populizm każe Palikotowi posługiwać się wszelkim dostępnym językiem by osiągnąć szczyty władzy - bez skrupułów będzie udawał on lewicę, prawicę, liberała, ateistę, błazna, Che Guevarę, Kartezjusza, Johna Travoltę i Psa Szarika. Lewica i socjalizm w Polsce ma jednak wystarczająco silne podstawy i bazę teoretyczno-praktyczną, lewica jest wystarczająco samodzielna, żeby nie rzucać się w ramiona pierwszego, lepszego wodzireja. Nie zawładnie nami duch kapitulanctwa, który zawładnął częścią exlewicowców zszokowanych faktem, że któryś z milionerów zechciał ich wysłuchać.

sobota, 29 października 2011

Wielki kryzys i perspektywy

Wielki kryzys

Europę czeka stagnacja. Wszystko wskazuje na to, że kryzys jaki obserwujemy dopiero się rozpoczyna, 'Grecki Problem' stał się problemem nie tylko Unii Europejskiej ale i całej światowej gospodarki kapitalistycznej i samego jej jądra. Spadać będą ratingi kolejnych krajów Europy [1], prognozy wzrostu lecą w dół [2] i szybko wzrasta bezrobocie [3]. Kryzys jaki obecnie trwa jest największym kryzysem w historii kapitalizmu, jest także nadal w fazie swego rozwoju. Wielka zapaść 'spekulacyjnego' sektora finansowego dopiero zaczyna odciskać swoje piętno na 'realnej gospodarce'. Mamy do czynienia ze zmianami, które odmienią i doprowadzą do przedefiniowania polityki gospodarczej dotychczasowych, największych potęg ekonomicznych. UE, USA, Chiny... w tym momencie cały świat, cała globalna wioska pogrążona jest w kapitalistycznym kryzysie - nie ma już bardziej znaczącego podmiotu, który nie byłby dotknięty jego efektami. Są i będą to czasy wielkich ruchów, wielkich zmian i wielkiego chaosu, w którym sytuacja ulega zmianie z godziny na godzinę, w którym stare potęgi ulec mogą nowym - jest to czas wielkich rozstrzygnięć, które zadecydują o kierunku przyszłych zmian gospodarczych, politycznych i cywilizacyjnych.

Jednak interwencjonizm

To wolny rynek odpowiedzialny jest za kryzys, to neoliberalne koncepcje stoją za wydarzeniami, jakie obserwujemy. Żaden spośród unijnych przywódców nie zakwestionował potrzeby i konieczności interwencji państw UE w gospodarcze problemy strefy. Wspólna polityka ekonomiczna na poziomie kontynentalnym, interwencjonizm zakrojony na niespotykaną w historii skalę i olbrzymi wzrost znaczenia funduszy ratunkowych - oto efekty procesu państwowo-publicznej kontroli jakiej poddawany jest prywatny sektor gospodarki. Krótkotrwałe okazały się wzrosty jakie odnotowały światowe giełdy po ekonomicznym szczycie, którego postanowienia ocalić miały UE przed narastaniem kryzysu. Podczas szczytu postanowiono zwiększyć budżet Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej do biliona euro, zdecydowano się obciąć grecki dług o 100 mld Euro, lecz jednocześnie 100 mld ma zostać przeznaczone na rekapitalizację banków. Banki będą zmuszone szukać tego kapitału, z "restrukturyzacji i konwersji długu na instrumenty kapitałowe" - mowa o sprzedaży obligacji i innych aktywów, które docelowo zwiększać mają ich kapitał. Dopiero kolejnym punktem 'pakietu rekapitalizacyjnego' jest bezpośrednie wsparcie finansowe przez rządy państw UE, a ostatnią możliwością jest pożyczka udzielona przez EFSF. Mimo obszernych postanowień szczytu nie można mieć najmniejszych złudzeń - Grecja zbankrutowała i wszelka suma długu przekraczająca 50% PKB (a po postanowieniach dług Grecji powinien utrzymać się na poziomie 120% PKB) oznacza dla tego kraju niemożność i brak zdolności do wyjścia z zapaści ekonomicznej.

Ten fakt skłonił władze państwa do ogłoszenia referendum w sprawie przyjęcia drugiego pakietu pomocy i programu drastycznych cięć. Premier Grecji - Jeorjos Papandreu dzięki tej decyzji wyjątkowo zmyślnie zaszantażował i obezwładnił unijną gospodarkę. Sektor prywatny - szczególnie finansowy - panicznie zareagował na te wieści i giełdami zawładnął kolor spadków [4], teraz UE musi przedstawić lepszy projekt naprawy gospodarki Grecji, lub pogodzić się z perspektywą jeszcze większych strat dla kapitalistów- straty te odcisną się boleśnie na kondycji całej Europy i wywołają ogromną utratę zaufania. Jeżeli Europa zdecyduje się ratować swoją sytuację na rynku to będą czekały nas kolejne decyzje rodem z gospodarki centralnie planowanej.

Zachód/Chiny?

Nie ulega wątpliwości, że każde pogorszenie się sytuacji gospodarczej w Europie będzie miało swoje dalekosiężne skutki w krajach takich jak Chiny. Trwają rozmowy z Pekinem [5] - Chińczycy niechętnie jednak będą fundować Europie kurację [6]. Choć wydatki na fundusz pomocowy i łatanie dziur najpewniej wiązałyby się ze wzrostem udziałów i wpływów - to dla Chin istnieje obecnie tyle dróg i scenariuszy rozwoju/ekspansji, że nie ma mowy by 'wielki żółty brat' skazany był na kooperację z tonącą łajbą strefy euro. Wkrótce dojdzie do istotnego przetasowania na politycznej mapie wpływów, na chwilę obecną nie wiadomo kto wyjdzie zeń zwycięsko i czy będzie to Europa i Stany Zjednoczone, czy też Chiny, lub grupa innych państw pozostaje kwestią otwartą. Obecnie, gdy weźmiemy jeszcze pod uwagę 'Arabską Wiosnę Ludów' i zintensyfikowany ruch kapitału na całym świecie nie istnieją jasne, jednoznaczne wnioski, a wszelkie przewidywania weryfikowane będą przez okres następnych lat. Jednakowoż nieprzypadkowo to najbardziej rozregulowane rynkowo państwa mają obecnie największe kłopoty - gospodarka Chin, gdzie mówić można raczej o kapitalizmie państwowym niźli wolnorynkowym będzie z pewnością odporniejsza na wszelkie zawirowania i ich następstwa.

Jaki kryzys, taka polityka?

"Nie mogę dłużej patrzeć na sondaże, w których większość jest przeciwko ugodzie, w których większość jest przeciwna programowi ale jednocześnie, w których większość opowiada się także za pozostaniem w strefie euro" - rzekł ostatnio na temat sytuacji w swoim kraju minister finansów Grecji [7]. To właśnie w tych wynikach sondaży drzemie największa szansa i największy potencjał dla politycznej alternatywy wobec liberalnych programów. Dziś cała gospodarcza opozycja polityczna jest w posiadaniu tego leku. Nadal żywy i aktualny jest projekt europejskiej 'unii narodów', projekt integracji gospodarczej, kulturowej i projekt wspólnej waluty dla kontynentu - to co uległo zmianie to rodzaj pożądanego przez społeczeństwo systemu ekonomicznego. Polityka cięć wywołuje rosnący, masowy gniew społeczny - wywołuje go szczególnie, gdyż prowadzona jest wyłącznie zgodnie z interesami szczytów władzy gospodarczej. W czasach, w których rozstrzyga się przyszłość unijnej gospodarki społeczeństwo wyraźnie łaknie alternatywy dla wolnorynkowej dyktatury 'świętej', kapitalistycznej stopy zysku. Historia i teraźniejszość wyraźnie wskazuje, że czasy kryzysu są wymarzoną okazją dla sił nacjonalistycznych, które rosną w siłę niesione na fali lęku narodów przed ich ubożeniem. Już spostrzec możemy jak do głosu dochodzą prawicowe i izolacjonistyczne w tendencjach ugrupowania (szczególnie w zamożniejszych państwach [8]). Jeśli liberalna doktryna nie sprosta wyzwaniom - a wiele na to wskazuje - to nastanie nowa era dla socjalistycznych projektów gospodarczych. Przyszłość pokaże czy Europa po kryzysie będzie Europą Narodów, czy też Europą Nacjonalizmów.

[1] http://forsal.pl/artykuly/557801,najwyzszy_rating_francji_zagrozony_paryz_juz_nie_jest_wiarygodny_w_oczach_inwestorow.html
[2] http://biznes.onet.pl/ubs-obnizyl-prognoze-pkb-dla-polski-za-2012-r-do-2,18490,4895676,1,news-detal
[3] http://wiadomosci.onet.pl/swiat/hiszpania-najwyzsze-bezrobocie-od-15-lat,1,4893814,wiadomosc.html
[4] http://gielda.onet.pl/nyt-fala-uderzeniowa-z-grecji-moze-zalamac-gospoda,18489,4895627,1,news-detal
[5] http://rt.com/news/eu-china-bailout-fund-967/
[6] http://rt.com/news/china-refrain-saving-euro-863/
[7] http://wallstcheatsheet.com/economy/papandreou-shocks-european-leaders-with-call-for-referendum-on-debt-accord.html/
[8] http://www.hurriyetdailynews.com/n.php?n=rebel-lawmakers-want-referendum-on-uk-leaving-european-union-2011-10-24

poniedziałek, 17 października 2011

Cud Jerzego Hoffmana

Wiele pisze się o najnowszej klęsce kinematograficznej Jerzego Hoffmana. Film, którego fabuła osadzona została w realiach mitologicznego zwycięstwa nad bolszewikami to pierwsze pełnometrażowe dzieło kinowe Polskiej produkcji zrealizowane w technologii trzech wymiarów. Filmowe klęski reżysera rozpoczęły się wraz z nastaniem "Wolnej Polski", po słabym finale Sienkiewiczowskiej Trylogii i niestrawnej "Starej Baśni" nadszedł czas na punkt kulminacyjny upadku artystycznego twórczości Jerzego Hoffmana. Przed laty, surowy i doskonały "Potop" rywalizował o Oscara, dziś "1920 Bitwa Warszawska" stanąć w szranki może co najwyżej o nagrodę Złotej Maliny.

W filmie - zmontowanym gorzej niż 99% teledysków muzycznych - 'zabawia' nas Natasza Urbańska, która giba się w konwencji "Tańca z gwiazdami" nie wiedzieć po co i na co, fabuła ustępuje miejsca ciętym skeczom i ujęciom, które skutecznie trywializują film i przemieniają go w chaos i zdemolowany ciąg pozbawionych sensu gagów. Kompletnie bezcelowa jest jednak debata nad walorami artystycznymi, nad jakością efektów specjalnych czy gry aktorskiej w filmie. Skupić należy się przede wszystkim nad debatą historyczną, albowiem filmy z tego gatunku stanowią ciąg taśmowej produkcji w serii filmów-gadzinówek, które to służyć mają następnie oszkalowaniu wszystkiego co związane z PRL, lewicą czy kontestacją antysystemowych przekonań. Tak jak w różnorodnych filmach papieskich czy "Katyniu" i w tym wypadku liczyło się przede wszystkim wyprodukowanie dzieła, na które z czystym sumieniem IPN posyłałby dzieci ze szkół na każdym szczeblu edukacji.

Coś jednak w filmie nie wyszło skoro jedna za drugą gazety krytykowały dzieło Hoffmana. Taśmowa produkcja filmowej, IPNowskiej wersji historii zacięła się. Kolejno Rzeczpospolita, Przekrój i Wyborcza bezlitośnie krytykowały film, nie zostawiając na nim suchej nitki. Można oczywiście przyjąć, że redaktorzy ów gazet to romantyczni poeci-esteci, których brzydota filmu zniechęciła wystarczająco by całkowicie dzieło zdyskwalifikować - by tak uważać, trzeba być jednak naiwnym. Gdzie kryje się źródło tego zmasowanego ataku na film "1920 Bitwa Warszawska"? W jego ideologicznej, politycznej warstwie. Jerzy Hoffman zdrowo przedobrzył i zamiast narodowego triumfu nad krwawą bolszewią w filmie [wbrew intencjom reżysera] najmocniej dostało się samej Polsce.

II RP to w filmie jeden wielki cyrk i obciach. Na pierwszym planie są tancereczki kabaretowe oraz pijani, lubieżni i awanturniczy oficerowie - jest to kraj pojedynczych rycerzy i księżniczek. Błaznami są Polscy przywódcy, Piłsudskiego kompromitują teksty, w których pokłada on wiarę w nuncjuszu apostolskim, jego w intencji 'pouczające sentencje' sprawiają wrażenie, jak gdyby wypowiadane były przez człowieka niespełna rozumu. Wieniawa-Długoszowski i Jan Krynicki [grani przez Lindę i Szyca] przede wszystkim chleją, lub zdają się nie wiedzieć co robią. Witos przerzuca siano. Ostatecznie Polskę ratuje kościół [jest więc cud] i Urbańska, która dziesiątkuje ruska z karabinu maszynowego. Wszyscy są uśmiechnięci, a Polska - w prostacko westernowej konwencji - wybielona i wykrochmalona jest do granic możliwości - staje się parodią egzaltacji narodowej rodem z Radia Maryja. Tymi dobrymi w filmie są też [uwaga!] Ukraińcy, którzy jako najlepsi przyjaciele Polski ratują głównego protagonistę - Ułana, Jana - i dają pokaz swej miłości do zachodnich sąsiadów (zwrotka "pomniat psy atamany, pomniat polskie pany" nie pada).

No i oczywiście są ci Źli. Złego w filmie reprezentuje bolszewik oraz brudas-Polak [który z racji brudu i swej zasłużonej podrzędności spółkuje oczywiście z ruskimi]. Oto podczas przemarszu ułanów przez Warszawę, grupka ludzi wyjętych z kałuży i błota stoi z transparentem "ręce precz od Rosji radzieckiej". Poza brudasami [Hoffman niechcący wykonał kawał dobrej analizy klasowej] komunistów wspierają oczywiście sami komuniści. Tu jednak niespodzianka - zaprezentowani są oni jako osoby zaskakująco racjonalne, spokojne i rzeczowe. Lenin, Trocki oraz Stalin są chyba najbardziej poważnymi postaciami całego filmu. Zgodnie z faktycznymi intencjami mówią o światowej rewolucji i połączeniu z ruchem robotniczym w Niemczech. Reżyser uznał, że rzeczywiste intencje Lenina są na tyle przerażające, że nic nie trzeba dodawać - modyfikacjom poddana została głównie wizja Polski.

Hoffman - by nie pozostawić widza z wątpliwościami - rozrysował postać Czekisty, który w najbardziej demonicznym akcie uśmierca z rewolweru kilku oficerów Polskich (dla porównania: w tym, że Ola, grana przez Urbańską, dziesiątkuje żołnierzy wroga nic zdrożnego i oburzającego nie ma) a także więzi i wykorzystuje wdowę po carskim oficerze (wątek duchowej wyższości caratu, który reprezentuje ów bohaterka ciężko mi jednak traktować poważnie). Czekista - Bykowski ma jednak klarowne, silne poczucie sprawiedliwości i wymierzyć kary za gwałt na proletariuszce się nie waha. W dalszej części filmu króluje już pańska i szlachecka perspektywa - oto, uratowany przez czerwonych Jan opuszcza swych wybawców z uwagi na to, że... zrobiono kupę w pokoju stołowym wewnątrz folwarku szlacheckiego. Kwintesencją "Polskiej wersji historii" w filmie jest zdanie wypowiedziane przez jedną z bohaterek, która twierdzi, że wbrew temu co mówią bolszewicy to doły a nie góry społeczne są zepsute.

Jest w filmie pełno przekłamań i niedopowiedzeń historycznych. Z obrazu wyłania się ordynarna szlachecko-klechowska wizja historii. Mało jest szaleńców, którzy w Polsce zdecydowaliby się opowiedzieć w wojnie polsko-bolszewickiej [nie mylić z wolną polsko-ruską] po stronie komunistów. Sam film, wszystkich o lewicowej wrażliwości silnie jednakowoż do tego zachęca - to czerwoni robią reformę rolną, to po ich stronie są słabsi, biedniejsi i 'wykluczeni' - momenty, w których podczas natarcia śpiewana jest międzynarodówka, z pewnością należą do najbardziej ekscytujących w filmie. Można rzec, że Hoffman dokonał cudu - nakręcił film, który II RP ośmiesza, a widza, który najchętniej podpisałby się pod triumfem Piłsudskiego [szczególnie tego 'lewicowego', który najbardziej boi się zbieżności interesów z Leninem] zostawia na lodzie.

"1920 Bitwa Warszawska" na długo będzie jeszcze świecić pośród rodzimej kinematografii jako kwintesencja kina nieudanego, kina prostackiego i kina bezdomnego. Film nie ma obrońców politycznych, nie ma także obrońców wśród krytyków, został na przysłowiowym lodzie, sam - licząc, że za zachętę ludziom wystarczy prażona kukurydza i nadprogramowa "Przebojowa noc" skąpana w niewyobrażalnej tandecie. Z czystym sumieniem polecam każdemu wybrać się do kina i na własne oczy zobaczyć to wielkie komiczne wyolbrzymienie, które na długo pozostaje w pamięci by śmiać się na samo o nim wspomnienie.

czwartek, 13 października 2011

Dlaczego dobrze życzę Oburzonym?

Protesty w Hiszpanii oraz równie głośne pokazy oburzenia pod Nowojorską Wall Street i w innych miastach USA zdominowały w ostatnich miesiącach lewicowy mainstream komunikacyjny. Przy całej złożoności procesu narastania owych protestów warto zwrócić uwagę na aspekt geograficzny - o tyle, o ile protest dotyczył jeszcze wyłącznie Europy stanowił on margines przekazu publicznego, wszystko uległo zmianie z chwilą gdy protest zaadoptowano do Ameryki. Dopiero w sercu imperialistyczno-kapitalistycznej zgnilizny, Stanach Zjednoczonych, protest wkroczył w nowy, iście hollywoodzki, wymiar - teraz, wszyscy adoptują go niczym TVN zagraniczne seriale.

Analizowany już przeze mnie "Madrycki Manifest"[1] siłą rzeczy odsunięto na bok - teraz o mocy wzmagających się protestów decyduje lokalna mowa potoczna. Każdy doświadczony lewak z pewnością poczuł się skonfundowany, kiedy okazało się, że propozycja 'protestu' wychodzi od jednego z liceów, a jego proponowane formy to w istocie nic ponad rozmowę, spotkanie kółka zainteresowań po lekcjach i pstryknięcie kilku 'alterfotek' na ulubiony portal społecznościowy. To oczywiście wielki błąd - z tak błahych powodów lekceważyć, czy przekreślać jedyny protest, na który jest się w stanie zdobyć Polskie [Europejskie i Amerykańskie] społeczeństwo.

Hasła, które pojawiają się na plakatach i w sloganach ruchu: "Prawdziwa Demokracja", "Oburzenie", "Krytyka" nie powinny zostać zlekceważone - choćby i nawet mogłyby być powtarzane z równym przekonaniem przez zwolenników Sachsa, Korwina, Pinocheta i Balcerowicza. Ktoś hipotetycznie zarzucić mógłby słabość i infantylność w.w postulatów, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę fakt, że sublimacją działalności krytycznej Polskich Oburzonych jest list rozpoczynający się od "Szanowny Panie Prezydencie! Szanowny Panie Premierze!" - to jednak nie zmienia faktu, że po raz pierwszy od dłuższego czasu coś się dzieje - nawet biorąc pod uwagę to, że nawet pod tak złagodzoną formą protestu podpisało się jak dotąd lewie 80 osób.

Apeluję: sympatyzujmy z ruchem Oburzonych, wspierajmy uczniów Liceum Wielokulturowego na początku ich drogi, zapoznajmy ich z historią ruchu robotniczego, współczesnymi ruchami oporu pracowniczego, otwórzmy im drzwi pobliskiej biblioteki, dajmy do rąk "Manifest Komunistyczny", wskażmy im większe problemy od nudy po lekcjach. Jeśli dzięki temu ruch Oburzonych i Okupujących Wall Street przekształci się w ruch programowy, ruch rewolucyjny, ruch krytyczny wobec kapitalistycznej rzeczywistości - będziemy mieli prawo do dużej satysfakcji.

[1] http://lewica.pl/index.php?id=24540

poniedziałek, 10 października 2011

Cała Lewica Dla Nas

Polskie społeczeństwo wzięło udział w grze pod tytułem "Wybory Parlamentarne 2011". W tej grze społeczeństwo dało pokaz swej rozpaczliwej kondycji. Wygrała Platforma Obywatelska - którą w ten sposób kilka milionów wyborców nagrodziło za lata doskonałej prywatyzacji, niewolniczego wyzysku ludzi pracy i doprowadzenia do tego, że dzieci w naszym kraju są najbiedniejszymi w Europie. Na drugim miejscu znalazła się partia postsmoleńskich straceńców. PIS to wielki przegrany, który wyczerpuje swoją formułę, który powoli zaczyna sobie zdawać sprawę z tego, że samodzielna siła prawicowego, katolickiego konserwatyzmu jest już w Polsce na wyczerpaniu.

Odrębnością pośród tej menażerii jest partia Palikota, która stanowi doskonałą alternatywę dla niewierzących bogatych. Doskonały wynik tej frakcji to efekt dezorientacji, głupkowatości i lekkomyślności elektoratu oraz zmyślności samego lidera tego ugrupowania. "Lewica" w rękach Palikota ma przeistoczyć się w chorągiewkę niezgody w kwestiach obyczajowych - od dziś lewicowcami będą liberalni ateiści, obrońcy narkotyków i każdy działacz LGBT. Ludowcy zebrali swoje stałe żniwo, PSL znów zebrał swój żelazny elektorat, który utrzymuje partię w zamian za męczeńską obronę bytności KRUS-u.

Największą klęskę poniosło SLD. Młodzi, nieokreśleni i chaotyczni ludzie Napieralskiego - oraz on sam - ponieśli zasłużoną klęskę. Najgorsza kampania w historii SLD dała owoce. Romans z ultraliberalnym Business Centre Club, czysta żądza stołków i pragnienie koalicji z PO, brak krytycznych haseł i wyrazistych postaci, a także dodatki w postaci rozbieranych spotów czy fakt posługiwania się kompletnie nieskuteczną nowomową są przyczyną spektakularnej klęski tego ugrupowania. Millerowsko - Kwaśniewska, liberalna perspektywa, która na chwilę obecną wydaje się jedyną alternatywą dla tejże formacji może jedynie wbić ostatni gwóźdź do trumny parlamentarnej lewicy (choćby była ona nią tylko z nazwy).

Ciśnie się pytanie: w jakim kraju żyjemy? Jaka musiała powstać świadomość społeczna by przekształcić duży kraj w centralnej Europie w kraj niewolników? Jedyne co przychodzi na myśl to porównanie do sytuacji przed II Wojną Światową, kiedy to 'parlamentarna demokracja' (dziś świętość) nie przeszkadzała by w kraju funkcjonowała śmierć głodowa. Życie bez butów w zapleśniałych barakach wróci - i to wróci pod pozorem demokratycznych przemian Wolnej Polski.

Głos na Platformę Obywatelską nie był głosem radosnego wyborcy. Był to głos lęku i strachu przed jeszcze większą klęską, był to głos ludzi, którzy drżą przed niestabilnością i kryzysem, którzy boją się, że będzie jeszcze gorzej - a resztki tego, co dziś jeszcze resztkami sił funkcjonuje (jak publiczna opieka zdrowotna) uznaje za cud i głosem na PO pragnie ten cud zachować. W Polsce ludzi zostali oszukani i trwają w przekonaniu, że nie mają żadnych praw. Elektorat to masy sparaliżowane lękiem, biedą i brakiem podstawowej edukacji. Elektorat ten to zrezygnowane, zagłodzone transformację i zdradzone starsze pokolenia oraz młode pokolenie: społecznie niepełnosprawne, zindywidualizowane, wybebeszone ze wszelkich koncepcji i całkowicie niepełnosprawne kulturowo, skazane na radość z przypadku.

W wyborach Polacy udowodnili, że są w stanie żyć bez lewicy, bez państwa socjalnego, bez socjalizmu, bez socjaldemokracji. Czy owo życie będzie życiem na ulicy? Czy owo życie będzie skazywało na głód, bezzębność i bezdomność? Możemy być pewni, że tak, z czasem coraz bardziej. Jeśli żadna grupa w kraju nie zdobędzie się na wysiłek tworzenia poważnej lewicowej formacji - będziemy (i już jesteśmy) świadkami demokratycznej oligarchii, władzy telewizji i pieniądza. Nasz peryferyjny kraj nie jest samodzielny, lecz jednocześnie może zostać całkowicie opuszczony. Polski sejm tym samym stał się cudem na skalę Europy - oto nie ma już w jego ławach żadnej lewicowej partii, grupy czy najmniejszej choćby reprezentacji lewego skrzydła. 100% parlamentu to dziś gospodarczy liberałowie i zwolennicy polityki zorientowanej na usługiwanie tej lub innej grupie przedsiębiorców.

To jest chwila, która wyznacza ostateczny kres historycznym sporom i personaliom dotyczącym PRL. Jest to moment, w którym cała lewica, wszyscy socjaliści i przeciwnicy neoliberalnego kapitalizmu stają przed nową erą i przed nowym początkiem lub ostatecznym końcem. Cała lewica jest dziś dla nas - nadszedł czas by ludzie, którzy z ideowych pobudek przez całe lata stali obok polityki udowodnili coś sobie i innym.

niedziela, 9 października 2011

Ukradną Nawet Deszcz

Są takie dzieła w sztuce filmowej, które tworzą wyłom dla alternatywnej rzeczywistości. "Nawet Deszcz" jest takim dziełem. Żyjemy w czasach, w których imperializm osaczył kulturę. W sytuacji kiedy Irak funkcjonuje w Polskiej rzeczywistości jedynie w chwili, gdy zginie tam Polski żołnierz, gdy głód w Afryce służy narzekaniom na rosnącą imigrację a Ameryka Łacińska przedstawiana jest tylko jako rezerwuar krwiożerczych dzikusów (jak w „Apocalypto” Gibsona) lub tyranów-dyktatorów oraz kontynent niewdzięczny za podarowany mu "Chilijski Cud" - film "Nawet Deszcz" bezlitośnie demaskuje i odkrywa przed widzem z bogatego Zachodu prawdę o takich zjawiskach jak kolonializm, neoliberalizm oraz imperializm[1].

Film rozpoczyna się w sposób niewinny. Oto producent filmowy Costa (Luis Tosar) oraz współpracujący z nim reżyser Sebastián (znany m.in z roli Ernesta Guevary w "Dziennikach Motocyklowych" Gael García Bernal) przybywają do Boliwii by nakręcić film o Krzysztofie Kolumbie i podboju Nowego Świata. Charakter oszczędnego i praktycznego w wydatkach producenta miesza się z twórczym i bezkompromisowym charakterem reżysera. Twórcy nawiązują kontakt z rdzennymi Amerykanami, których zatrudniają do filmu - rozbieżność charakterów obu filmowców widoczna jest już przy scenie castingu, kiedy to dopiero nieustępliwość i empatia oraz partnerski stosunek do Indian Sebastiana skłania filmowców do przesłuchania wszystkich stojących w kolejce chętnych na grę w filmie.

Rozpoczyna się produkcja filmowa, podczas której (już na początku) dochodzi do kłótni między filmowcami - część ekipy, w refleksji nad historią usiłuje usprawiedliwiać Hiszpańskie działania kolonizacyjne wskazując na przypadki współczujących misjonarzy (jak Bartolomé de Las Casas) - druga część [reprezentowana przez Antona, odtwarzającego w filmie także postać Krzysztofa Kolumba] odznacza się większym krytycyzmem, wskazując na zgodne ze strony wojska i kleru traktowanie Nowego Świata jako kolonii i terytorium korony hiszpańskiej.

Wkrótce po rozpoczęciu zdjęć filmowcy stają się świadkami wybuchu gwałtownych protestów rdzennej ludności przeciwko zaplanowanej przez rząd prywatyzacji (publicznych dotąd) ujęć wody[2]. Kompradorskie władze Boliwii nie zważając na sytuację majątkową przeciętnych obywateli niczym Krzysztof Kolumb arbitralnie i w interesie zagranicznego kapitału prowadzą politykę grabieży i nieubłaganego wyzysku.

W finałowych scenach dochodzi do krwawych walk między siłami rządowymi a protestującą przeciwko prywatyzacji wody ludnością miasta, podczas których zarówno Costa jak i Sebastian stają przed dylematem: chronić własną skórę i film, czy też opowiedzieć się po stronie Indian, o których racjach obaj są przekonani. Z konfliktu zwycięsko wychodzi elementarna ludzka przyzwoitość i rewolucyjna tożsamość Europejczyka, który świadom doznanych przez rdzenną ludność krzywd bez zawahania staje po stronie pokrzywdzonych - dostrzegając w nich nie antychrystów i podludzi, lecz partnera i ludzi godnych, pięknych i wartościowych. Rewolucyjna działalność przejawia się zarówno w postawie Costy, który pomaga w ratowaniu życia córki jednego z aktorów-Indian a także w postawie Sebastiana, który pragnie za wszelką ceną ukończyć film i nagłośnić zbrodnie kolonialnych imperiów. Cała refleksja nad kolonialną przeszłością ma w filmie charakter jednoznacznie krytyczny, uosobieniem tego stosunku do działań Hiszpanów staje się scena podpalenia na stosie zbuntowanych Indian przez konkwistadorów, którzy jednocześnie wykorzystują religię jako ideę regulatywną, która uprawomocniać ma ich niszczycielskie i zbrodnicze działania.

Akcja filmu ma dwa wymiary czasowe, w ten sposób reżyser konfrontuje wydarzenia historyczne z teraźniejszością - ukazując jednocześnie złożoność kolonialnego charakteru relacji między kontynentami. Ekipa filmowa zdominowana jest swym interesem ekonomicznym i zmuszona jest do poszukiwania oszczędności - każdy z jej członków staje jednak przed koniecznością dokonania wyboru i podczas gdy jedni decydują się zbiec z miejsca walk z obawy o życie i z racji zobojętnienia na toczone w Boliwii walki, drudzy [jak Costa, Sebastian i Anton] decydują się zostać i wspomóc Boliwijczyków w ich walce o godność, wolność i samorządność, która toczy się nieustannie od czasów Krzysztofa Kolumba (którego słusznie swego czasu Hugo Chavez nazwał zbrodniarzem[3]).

Jeśli jest film, który w sposób wrażliwy i kompleksowy, jak tylko sztuka potrafi, demaskuje współczesny i historyczny kolonializm i imperializm - to jest to "Nawet Deszcz".

[1] Scenariusz filmu jest jego dużą zaletą, jego twórcą jest Paul Laverty, który był scenarzystą w wielu filmach reżysera Kena Loacha takich jak: "Czuły Pocałunek", "Wiatr buszujący w jęczmieniu", "Polak potrzebny od zaraz", "Szukając Erica"...
[2] http://en.wikipedia.org/wiki/2000_Cochabamba_protests
[3] Warto prześledzić populację Indian, która już w czasie początkowej Hiszpańskiej Kolonizacji została zredukowana w kilka dekad o miliony ludzi: http://en.wikipedia.org/wiki/Spanish_colonization_of_the_Americas#Demographic_impact

poniedziałek, 19 września 2011

Edukacja na bezrobocie

Czym jest wykształcenie wyższe? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Z upływem lat w kulturze akademickiej przemianie uległo wiele aspektów. Prościej jest dzisiaj zostać studentem na wyższej uczelni i uzyskać wyższe wykształcenie, rozmnożyły się różnorodne, nowe gałęzie nauki, które umożliwiają niespotykaną w dotychczasowej historii specjalizację na wybranym przez studenta kierunku, zmianie uległ status absolwenta a także diametralnej przemianie poddany został sam proces kształcenia i jego funkcja we współczesnym, kapitalistycznym społeczeństwie.

Uniwersytet trwa. Gdy w samochodzie kończy się paliwo, pojazd napędzany siłą rozpędu mknie jeszcze przez kilkadziesiąt metrów naprzód impetem samej skorupy. Podobnie jest z dzisiejszymi szkołami wyższymi - ich hierarchia, tradycja i rytuały zaklęte w podtrzymywanie pozorów trwają niezmiennie od wielu wieków. Paliwem uniwersytetów są absolwenci. Studenci, którzy ukończyli uniwersytety [dawniej witani na wsiach niczym herosi] są dzisiaj ogromną rzeszą ludzką, dla której ucieczka w edukację była próbą realizacji marzeń o godnej pracy, staraniem o szybki awans w hierarchii społecznej. Niespodziewanie system uległ gruntownej przemianie.

W przeszłości na wyższe uczelnie dostawali się przede wszystkim ludzie wyjątkowo uzdolnieni i utalentowani lub bogaci - przez to uniwersytety przyodziane zostały w hipnotyzującą aurę statusu. Status ten stał się doskonałym towarem w nowych realiach: realiach liberalnej gospodarki rynkowej. Nic dziwnego, że już kilkanaście lat po transformacji ustrojowej w Polsce zaczęły rodzić się jak grzyby po deszczu prywatne uczelnie, oferujące ten nieosiągalny dla poprzednich pokoleń dyplom za pewną sumę pieniędzy. Nagle studia stały się dostępne dla dużej liczby ludzi, także dla dzieci pokolenia, któremu w dużej mierze odmówiono w przeszłości [często bardzo słusznie] wyższego wykształcenia. Rozpoczęła się przemysłowa produkcja ludzi, którzy w następnych latach stanowili doskonały towar eksportowy jako tania siła robocza do prac fizycznych na Zachód.

Dawniej potężną barierą dla kandydatów były bardzo trudne egzaminy wstępne, jeszcze dawniej była nią sztuka czytania i pisania wiązana ze statusem społecznym i usytuowaniem na drabinie społecznej. W nowej rzeczywistości czasy gdy z szacunku tytułowano ludzi z wykształceniem uniwersyteckim Per Magistrze minęły, minęły też czasy gruntownej edukacji i oczytania - albowiem aby zachować rosnącą stopę zysku na rynku prywatnej edukacji uproszczono programy, 'uelastyczniono' kryteria i wymagania. Dzisiaj nie czyta się książek już od gimnazjum i liceum, zamiast tego proponuje się kilka stron opracowania, tymczasem zamiast oddelegowywać ludzi niezdolnych do przeczytania pojedynczej książki do szkół zawodowych trzymani są oni w liceach ogólnokształcących by później zasilać warstwę 'lipnych studentów'.

Absolwenci uczelni stają się bezrobotnymi, których system oszukał. Przy okazji prywatyzacyjnego boomu w Polsce upadły w zasadzie uczelnie techniczne, a gniew ludzi rozładowano tworząc tą przetwórnię pseudoabsolwentów jaką są dzisiaj liczne prywatne uczelnie, które miały być obietnicą awansu społecznego. Boom edukacyjny skutecznie zamaskował brak miejsc pracy i bolączki związane ze złodziejską prywatyzacją - w trwającej gorączce przedwyborczej postulat tworzenia miejsc pracy jest niemalże całkowicie nieobecny, zamiast tego politycy prześcigają się w obietnicach budżetowania dosłownie wszystkiego, ale z jakich środków zamierzają to zrobić? Dzisiaj rzesze młodych bezrobotnych mają jeszcze możliwość emigracji za pracą - w realiach Europy pogrążonej w kryzysie ten wulkan niezadowolenia i nowe rzesze bezrobotnych zostaną jednak w kraju.

Dzięki tej pozornej powszechnej dostępności wyższego wykształcenia rozbrojone zostały potencjalne niepokoje społeczne związane z poczuciem izolacji od lepszej edukacji, lepszej płacy. Tą lepszą edukację nadal zapewnia pieniądz. Oxfordy, MIT'y i inne prestiżowe uczelnie za granicą i w Polsce płacić każą sobie dziś tyle co nigdy, zachowując przy tym kryteria jakościowej eliminacji kandydatów. Tak trwa proces fałszywej edukacji, na horyzoncie czai się jednak bolesne przebudzenie.

wtorek, 30 sierpnia 2011

O północy w knajpie

Woody Allen i jego filmy od dawna cieszą się powodzeniem wśród wielbicieli i znawców kina. Twórczość reżysera - o czym wiemy - podlega wciąż ewolucji. Mieliśmy już okazję obserwować wizje Intelektualisty Osaczonego w dziełach takich jak "Annie Hall", studium krytycznej, kulturowej psychologii w "Purpurowej róży z Kairu" i portret obrzydliwego koniunkturalnego społeczeństwa w spektakularnym "Zeligu". Te trzy, a także inne wczesne filmy reżysera, cieszyły się równocześnie uwielbieniem i spotykały z pogardą. Okres wczesnej twórczości reżysera był bez wątpienia okresem kina niepokoju, kina, które konfrontowało główną postać ( często jednocześnie samego reżysera) z rzeczywistością, która tłamsiła i prześladowała bohatera. Opresyjny charakter rzeczywistości często nie był u Allena przedstawiany jednoznacznie, reżyser bowiem zgrabnie posługiwał się dowcipem, autoironią i z dystansem opowiadał nawet o najbardziej przykrych zjawiskach - upodobnił się tym samym do wielkiego Charliego Chaplina, który potrafił jednocześnie bawić swoimi slapstickowymi numerami masową publiczność pozostawiając dojrzalszemu widzowi równoległe pole opowieści i interpretacji (warto przypomnieć tu film "Dzisiejsze Czasy", gdzie za cyrkowym "numerem" wkręconego w trybiki maszyn fabrycznych bohatera kryje się wielka krytyka Henry Forda i nowoczesnego kapitalizmu).

Ten okres krytycznej twórczości reżysera wyraźnie jednak dogasał i skończył się już pewien czas temu. Sam dobrze pamiętam, gdy będąc dzieckiem "Annie Hall" oglądałem o północy, jako 10-letni wyjęty spod prawa - na przełomie wieków Woody Allen w telewizji i w świadomości pojawiał się jako niepokojąca awangarda i aby obejrzeć jakikolwiek film reżysera trzeba było wyczekiwać późnych godzin nocnych. Nadeszły jednak zmiany. Kilka lat temu z dużym zdziwieniem spostrzegłem na swoim osiedlu reklamę-billboard filmu "Sen Kasandry", także i dziś w pobliżu zawisł potężny billboard reklamujący nowy film Allena:"O północy w Paryżu". Jest to film, którego głównym sloganem reklamowym jest specyficzne, rzucające się w oczy zdanie: "Najbardziej kasowa komedia" - co już samo w sobie stanowi dość wątpliwą reklamę tego dzieła i tego autora. Następne zerknięcie na plakat i nie mniej dziwi także dobór obsady. Oto główną rolę reżyser powierzył Owenowi Wilsonowi, odtwórcy znanemu z ról w filmach o dość wątpliwej wartości, takich jak: "Kowboj z Szanghaju", "Noc w Muzeum", "Marley i Ja" czy "Poznaj naszą rodzinkę". Jest to raczej bezpośrednie wyjście naprzeciw oczekiwaniom masowego widza, któremu umożliwia się spełnienie pragnienia i doskoczenie bez wysiłku do pułapu - dotychczas - inteligenckiego kina.

Nowy obraz kontynuuje skłonność reżysera do kręcenia filmów na starym kontynencie. Akcja toczy się w Paryżu, gdzie Woody Allen jest swego rodzaju posłańcem USA w tej odległej i tajemniczej dla Amerykanów krainie. Już sama otwierająca film sekwencja obrazów zdradza jego charakter. Ta zgrabnie montowana widokówka, po której przewodniczką staje się Carla Bruni nie oferuje wiele ponad opis historycznego Paryża ubarwiony żonglerką postaciami historycznymi, które biorą udział w swego rodzaju 'tańcu z gwiazdami'. Europa jako materializacja marzeń o Wrażliwości to w filmie Allena przede wszystkim konsumpcyjna egzotyka, gdzie bohaterowie przemieszczają się po muzeach i kawiarniach dając upust swojej próżności i konsumując apetyczną turystyczną rzeczywistość. Przy pomocy mało subtelnego zabiegu podróżowania w czasie przewija się w filmie wiele postaci życia kulturalnego Paryża lat 20-tych. Pojawiają się m.in Luis Bunuel, Dali, Hemingway oraz Picasso - a wszyscy występują w rolach klienteli pubów i figur sztucznie swojskich, które wychodzą bohaterowi na spotkanie niczym ożywione figury woskowe.

W pewnym momencie film wyraźnie ulega rozdarciu na dwa wątki. Pierwszy wątek dotyczy stosunku współczesności do przeszłości i skłonności do mitologizowania tej drugiej przez pierwszą. Drugi wątek to konflikt i starcie Europy oraz USA - oba kontynenty symbolizowane są przez postacie kobiece, z których Inez (Amerykanka) przedstawiona zostaje jako niewierna, skoncentrowana na sobie i nieczuła na potrzeby egzystencjalne swojego partnera, podczas gdy Adriana (Paryżanka) jest sportretowana jako muza artystów, ucieleśnienie wrażliwości i skromności. Zderzenie mentalności obu kontynentów odbywa się w atmosferze wymęczonego sentymentalizmu. Wątek starcia 'kultur', który najsilniej reprezentowany jest przez konserwatywnego ojca Inez, wprost uosabiającego Amerykę, zostaje na końcu rozładowany na płaszczyźnie (!) gier łóżkowych. Motyw podróży w czasie z kolei kończy się rozejściem się Gila i Adriany, rozejściem, wyrażającym nieuchronność rozstania podmiotu racjonalnego i podmiotu idealistycznego. 'Nienasycone Ja' reprezentowane przez kobietę wpada w pułapkę uczucia i zmuszone jest do ucieczki w przeszłość podczas gdy 'decyzyjne Ja' uosabiane przez mężczyznę nabiera odwagi i przekreślając wszelkie więzi ze swą dotychczasową miłością powraca do rozczarowującej teraźniejszości, co stanowić ma świadectwo odwagi i dowód osiągnięcia prawdziwej dojrzałości przez głównego bohatera. Na końcu Gil zostaje nagrodzony: utrata "emocjonalnej" przeszłości i kochanki wynagrodzona zostaje przez napotkaną na końcu dziewczynę, która w teraźniejszości łączyć będzie to, co prawdziwe i to, co - do tej pory jedynie historycznie - rzeczywiście uczuciowe. Gil tym samym przestaje w końcu marzyć o przeszłości i odchodzi w dal paryskich uliczek pod ramię ze współczesną, równie dobrą co historyczna, Paryżanką.

"Tanie jest tandetne" - głosi w pewnym momencie za pośrednictwem matki Inez głos Stanów Zjednoczonych. Oj nie tylko tanie, nie tylko ... Bo tymczasem pozujące na elegancką etiudę opowiadającą o wrażliwości Europy "O północy w Paryżu", choć stworzone z pełną i profesjonalną swobodą, nie zdołało się ustrzec koktajlowej i kiczowatej konwencji, w której fetyszyzowany Paryż z widokówek staje się kawiarnią dla nadzianych podróżnych z Ameryki. A Francja dla przybyszy zza oceanu jest jak zawsze źródłem lokalnego wina, krajem bohemy i miłości (straszne, już nie mogę).

niedziela, 21 sierpnia 2011

Unikultura

Tożsamość kulturowa współczesnego człowieka staje się równie plastyczna co dzisiejsze elastyczne warunki zatrudnienia. Kultura popularna, z jaką stykamy się we współczesnym świecie, jest bytem bezkształtnym. Popkultura wchłania wszystko i rozrasta się bezustannie o kolejne obszary - te, które przez wiele lat, wieków zarezerwowane były dla obszaru kultury wysokiej. Mamy transmisje opery w kinach, wątki abstrakcyjne w kreskówkach, filozoficzne komiksy i wiele innych fuzji, które przekształcają kulturę masową w kulturę transklasową. Ta transformacja jest jednak bez wątpienia złudna - co zaraz postaram się udowodnić - a także dokonywana w ramach systemowej transformacji kultury jako takiej.

Internet, nowoczesne technologie informacyjne, encyklopedie internetowe zmieniają przestrzeń kultury i nauki. Człowiek-cyborg podpięty do tabletu, z bezustannym dostępem do internetu i jego zasobów przestaje być magazynem wiedzy - zamiast tego przekształca się w przekaźnik znaków pobieranych z internetu zgodnie z chwilową potrzebą. Dziś, gdy cytaty z Szekspira nie są już owocem intelektualnego wysiłku i pracy pamięciowej a jedynie kwestią wprawnej obsługi wyszukiwarek internetowych rola człowieka i rola edukacji oraz kultury ulega przemianie. Człowiek stał się nośnikiem siły roboczej, która plastycznie, w zależności od potrzeby, wyposażana jest w konkretną wiedzę i wywodzące się z niej zdolności. Mamy okazję obserwować bezprecedensowe zjawisko unifikacji kulturalnej. To swoiste ujednolicenie współpracuje z całokształtem systemu politycznego i ekonomicznego współczesnego zachodniego kapitalizmu i towarzyszy temu szereg zjawisk.

Wszelka kultura jest dziś absorbowana i uprzedmiotowiona przez kapitalizm. Awangarda, kultura opozycji politycznej oraz jaskrawy kontrast między kulturą wysoką i masową giną, tracą na znaczeniu na korzyść transformacji całej przestrzeni kultury na poczet wykorzystywania jej w zaistniałych i zastanych już systemowych realiach. Jednowymiarowa przestrzeń nauki i sztuki jest zabezpieczeniem przez system potencjalnie niebezpiecznych treści. Wszelka wiedza zdaje się pokojowo współistnieć w 'apolitycznej' nowoczesności. Jednocześnie ideologia liberalna ingeruje w coraz węższe obszary kultury, tę wrogą skazując na śmierć z niewypłacalności a własną ograniczając do niezbędnego minimum i zastępując ją 'logiką rynków'.

Transformacja, która się dokonuje nijak nie zaciera jednak klasowego charakteru współczesności. Kapitalizm czyni kulturę masową przestrzenią wspólnej egzystencji kapitalistów i pracowników najemnych tworząc z tej unikultury przestrzeń, w której powszechny dostęp do wiedzy, wszelkich dziedzin nauki i kultury nijak nie zagraża już specyfice systemu - wręcz przeciwnie, powiela go i udowadnia jak wszechstronnie wyposażona w źródła może być 'naturalnie kapitalistyczna' współczesność. Ten sam program rozrywkowy ogląda przedsiębiorca i pracownik z umową śmieciową w jego przedsiębiorstwie, jest to proces maskujący przynależność klasową a także proces wybitnie pragmatyczny, który oszczędza na produkowaniu przedstawicieli obu klas. W systemie, w którym właściciel i robotnik kapitałem kulturowym nie odbiegają od siebie zanadto jest także możliwa o wiele większa dynamika rynkowa - nie trzeba już bowiem produkować przez kolejne dziesięciolecia potomków współczesnych rodów Buddenbrooków, wystarczy zamiast tego sięgnąć po człowieka z ulicy i obdarzyć go zwycięskim kuponem Lotto, kapitałem.

"Dyktator mówi „zamknij się”, demokrata – „gadaj zdrów”" - zauważył kiedyś w jednym z wywiadów Woody Allen. Teraz jednak jesteśmy już w stanie nakreślić perspektywę nowej dyktatury, tyranii kapitalistycznych demokratów, w której wszyscy "gadają" na próżno a system i tak działa i samodzielnie się reprodukuje. Ta dyktatura/kultura sprzyja wręcz wielości opinii i głosów, tłamsi jednak każdą próbę zaistnienia antagonistycznej formacji politycznej. W świecie unikultury sprzeciw z pozycji kultury staje się coraz bardziej niemożliwym - lecz jednocześnie w świecie tym ulega obnażeniu i nagi w swej, mówiąc językiem filozofów, bezpośredniej empirycznej naoczności, staje się fakt klasowych podziałów. Dawniej ruchy politycznego oporu prezentowały alternatywną aksjologię i ideologię - teraz, na przykładzie wydarzeń w Londynie, do głosu dochodzi czysta przemoc wynikająca z obnażonych różnic majątkowych. John Locke stwierdził kiedyś, że damę i dżentelmena poznajemy po zachowaniu - współcześnie kultura pana nie odbiega zanadto od kultury niewolnika, ale bezdyskusyjnie oczywistym jest, kto jest "panem": ten, który będzie miał droższy samochód.

sobota, 23 lipca 2011

Symptom Norweski

23 Lipca w Norwegii, w Oslo eksplodował ładunek przy siedzibie premiera, uśmiercając na miejscu 7 osób. W tym samym czasie na wyspie Utoya rozpoczęła się rzeź uczestników obozu młodzieżówki rządzącej Partii Pracy. Sprawca, Anders Behring Breivik najprawdopodobniej samodzielnie, w bestialski sposób, uśmiercił 85 osób. Ten bezlitosny mord przekroczył wyobrażenia Europejczyków a fakt, że miał miejsce w wyjątkowo spokojnej - jak dotychczas - Norwegii spotęgował percepcję tego wydarzenia. W związku z tym precedensowym mordem warto zadać sobie pytania o genezę, tło i możliwe przyczyny, które doprowadziły do śmierci tylu związanych z lewicą, młodych, niewinnych przecież osób.

Od lat bogacąca się Norwegia stała się krajem, który przyjął liberalną politykę wobec imigrantów. Społeczeństwo Norwegii, bogate w zasoby naturalne i z nadwyżką w budżecie to jednocześnie kraj, który stać na hojny system opieki socjalnej - nic dziwnego, wobec tego, że od dwóch kadencji sprawuje tam władzę partia socjaldemokratyczna - o liberalnych poglądach w kwestiach obyczajowych i wolnorynkowych. Sytuacja Norwegii jest w pewnym sensie szczególna - jest to kraj będący bardzo wysoko w hierarchii państw kapitalistycznych, gdzie zasoby naturalne szczęśliwie są w stanie finansować życie na powszechnym, wysokim poziomie. Ten cieplarniany komfort przez lata sprzyjał rosnącej imigracji. W Norwegii, według danych Eurostatu ponad 9 procent społeczeństwa to obcokrajowcy, jednakże zdecydowana większość spośród imigrantów to imigranci pierwszego pokolenia - ta wieloetniczność jest wobec tego zjawiskiem stosunkowo świeżym. Choć sytuacja imigrantów jest dość skomplikowana i nie należy do łatwych [w wyniku kryzysu odnotowano na podstawie badań z 2010 roku wzrost bezrobocia o 1% wśród Norwegów i aż o 3% wśród imigrantów] to sama ich obecność, a napływ imigrantów do Norwegii to proces nasilony podczas ostatniej dekady, dokonała istotnych przetasowań w zbiorowej świadomości.

Zamachy sprzed paru dni to pierwszy, skrajny symptom utraty gruntu pod nogami, utraty pozycji przez radykalnie konserwatywny blok polityczny w Europie. Akt mordu, jakiego dokonał Anders Behring Breivik nie będzie potencjalnym katalizatorem dla działalności jego frakcji, był natomiast efektem porażki konserwatywnej, ksenofobicznej koncepcji eurocentryzmu - morderca w obliczu porażki swej ideologii wpadł w pętlę autodestrukcji, dokonując rzeczy strasznej, wynikłej wprost z fundamentalizmu chrześcijańsko-narodowego, który jednocześnie kazał mu wierzyć że dobrobyt w ramach wolnorynkowej gospodarki zarezerwowany jest tylko dla 'swoich'. Europejski kult jedynej drogi od wielu wieków gnieździł i nadal gnieździ się w wyobrażeniach społecznych mieszkańców Starego Kontynentu. Ten kult każe wierzyć, że z religią lub bez niej Europa to kontynent wybrany i dobrobyt, bezpieczeństwo oraz świetlana przyszłość dostępna, dana będzie Europie tylko w wyniku konserwatywnej polityki różnego stopnia izolacji narodowej, zarówno na szczeblu etnicznym jak i gospodarczym. Określając swych wrogów jako "kulturowych marksistów" Breivik tylko częściowo trafnie zobrazował przyczyny stojące za postępującym procesem zaniku państw etnicznych - do tego prowadzą bowiem zarówno ideologia lewicowego internacjonalizmu oraz równocześnie ideologia klasycznie liberalna, która transformuje kulturę, dokonując globalizacji, bezlitośnie podporządkowując państwa wymogom maksymalizacji zysku.

Lęk przed utratą uprzywilejowanych miejsc na rynku pracy, lęk przed śmiercią konserwatywnych wartości - to powszechne społeczne odczucia i realne zagrożenie. Podczas gdy w - z reguły - obciachowej Polsce potrafią one przybrać kształt obrony smoleńskiego krzyża pod pałacem prezydenckim, w Norwegii reakcja na te same lęki - które spotęgowane są błyskawicznym tempem przemian - doprowadziła do rzeczy o wiele potworniejszej, w której młodzi socjaldemokraci zupełnie nieświadomie wzięli udział w tragicznych wydarzeniach zainicjowanych lękiem spotęgowanym przez przekonania religijne. Wielu, w tym Breivik nie wyobraża sobie Europy, w której rasa i religia przestaje odgrywać znaczenie. Te potężne w Europie korzenie nacjonalizmu naznaczyły faszyzmem historię wieku XX, wiek XXI bezlitośnie weryfikuje umierające wyobrażenia konserwatywnych frakcji, nie wszyscy będą w stanie znieść ten ból - życzmy sobie jednak, by Symptom Norweski nie rozprzestrzeniał się dalej...

wtorek, 19 lipca 2011

Puszki coca-coli vs. internacjonalizm

Z dużym zdziwieniem przyjąłem do wiadomości perspektywę jaką zaprezentował nam Filip Białek w jego tekście "Państwo vs. puszki coca-coli" [1]. Autor stara się wykreować perspektywę, w której jedynymi realnymi przeciwstawnymi siłami są siły narodowe i siły globalnie korporacyjne. Już wstępny cytat jest dość niepokojący - "Własny naród nie jest bowiem abstrakcją, natomiast ludzkość jest abstrakcją." , dalej Autor uzasadnia nam - "to co do drugiego modelu [internacjonalizmu] nikt nie ma pewności, czy rzeczywiście może on wyjść poza sferę czysto teoretycznych rozważań" , puentę tekstu z kolei stanowi twierdzenie iż - "Niestety, ale uniwersalistyczne idee realizują się nie poprzez ogólnoświatową solidarność, lecz za pośrednictwem puszek coca-coli trzymanych przez japońskiego nastolatka, czarną kobietę z przemieści Johannesburga i angielskiego bankowca z City."

Czy rzeczywiście Autor nie potrafił nam wygrzebać z mroków historii dowodów na istnienie internacjonalistycznych, socjalistycznych projektów, skazując je na 'czystą teorię'? Chyba najbardziej oczywistym jest, jeszcze nie tak odległe w czasie ZSRR - ale by nie ograniczyć się do tworu, który dla wielu jest tematem wyklętym, tematem tabu - dopisać do tego można projekt o wiele nam bliższy - Unię Europejską. Choć nie jest to twór stricte socjalistyczny, to UE posiada wiele właściwości centralnie sterowanego zarządzania, w w swym parlamencie skupia siły również radykalnie lewicowe, które ciągną UE w stronę coraz to bardziej socjalistycznego projektu. W swych rozmyślaniach Autor nie zawarł jednak prostej kalkulacji, stojącej u podstaw konieczności dążenia do tworzenia projektów ponadnarodowych - kalkulacji, że "puszki coca-coli" zawsze zdobędą przewagę nad pojedynczym, nieporadnym państwem. W takiej sytuacji obecnie jest Białoruś, w takiej sytuacji jest przez dekady opuszczona i odcięta Kuba czy Korea Północna. Ich w mniejszym bądź większym stopniu autarkiczne systemy gospodarcze, są właśnie przykryte propagandą 'puszek coca-coli' - międzynarodowego kapitału, który bezlitośnie jest w stanie rozprawić się z każdym słabym, osamotnionym, zamkniętym dla siebie, potencjalnym do zdobycia rynkiem, w takiej sytuacji - sytuacji przegranych - jest od 89' Polska, która sprywatyzowana i zrujnowana została właśnie po przegranej walce o wpływy z międzynarodowym kapitałem.

Żeby móc krytykować socjalistyczny internacjonalizm, trzeba pojąć jego założenia. Internacjonalizm socjalistyczny nie jest 'walką z narodem' czy 'przypinaniem narodom łatki nazistowskiej'. Internacjonalizm socjalistyczny to też nie koncepcja wyssana z palca, gdzie poza narodami wyrosnąć ma organizacja tłamsząca dotychczasowe jednostki podziału administracyjnego. Wszelki internacjonalizm wyrasta na zasadach rządów koalicyjnych [2], co to znaczy? To znaczy, że by uczestniczyć w tej lub innej formie organizacji ponadnarodowej państwa do tego aspirujące muszą dojrzeć do pewnego stadium porozumienia, gdzie zrozumienie i wspólnie konstruowane cele stają się podmiotem dla koalicyjnej, zintegrowanej działalności na rzecz wspólnych interesów. W ten sposób działa Unia Europejska, wyrównująca poziom życia, udzielająca dotacji i wsparcia finansowego biedniejszym, na bazie czego? Na bazie wspólnej polityki Europy by być zintegrowanym, silnym bytem gospodarczym, ekonomicznym a także narodowym. Nie chodzi bowiem o zniszczenie patriotyzmu, zniszczenie perspektywy narodowej. Chodzi o sojusz interesów w obliczu siły zbyt potężnej by jakikolwiek kraj stanął z nią samotnie do walki - to imperialny, neoliberalny, bezlitosny kapitalizm wymusza reguły tej konfrontacji.

Wiele razy to komunistom różnej maści zarzucano właśnie, że zdradzają oni naród, są antypatriotyczni i z tego względu stają się zwierzętami, które wobec tego bezkarnie można odstrzelić. Perspektywa internacjonalizmu socjalistycznego, komunistycznego nie jest jednak 'wynaturzeniem', o którym wiele pewnie opowiedzieć chcieliby nam Wildstein z Ziemkiewiczem. Perspektywa internacjonalizmu wywodzi się wprost z troski o własny kraj, o własną 'małą ojczyznę', oparta jest o przeświadczenie o konieczności współdziałania z innymi podmiotami na partnerskich zasadach by tu na miejscu, i również gdzie indziej, działo się coraz lepiej. Jest to perspektywa narodowa uzupełniona o teorię walki klas i znajomość charakteru przemian ekonomicznych na tle klasowych różnic. Siła hasła "Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!" nie bierze się z jego niedorzecznego marzycielstwa, lecz z autentycznego charakteru różnic na tle klasowych, które okazują się przyćmiewać perspektywę narodową - tworząc nowy uniwersalny język, gdzie ludzkość przestaje być abstrakcją a staje się czytelną siecią zależności wewnątrz walki klas. Z kolei naród przeistacza się z jedynej platformy namacalnej ludzkiej działalności, na jedno z wielu pól tej samej wojny.

Autor, zachwycony wizją bogatego narodowego kapitalizmu w krajach Skandynawii, we Francji czy Niemczech nie tylko adaptuje hierarchię kapitalistyczno-narodowego dyskursu, ale jednocześnie nie bierze pod uwagę historycznych uwarunkowań i m.in kolonialnej genezy bogactwa tych państw. Tak jak łatwo sympatyzować z bogatymi Niemcami, gdzie socjal jest odpryskiem faktu, że państwo jest majętne - tak z pewnością trudniej sympatyzować jest z krajami trzeciego świata, gdzie obecnie przeniosła się większość światowej produkcji, odbywającej się jednak nie na zasadzie zapewnienia możliwie jak najlepszego poziomu życia tamtejszym pracownikom, a na zasadzie dyktatu kapitalistyczno-narodowego, gdzie poszczególne zachodnie spółki dyktują ceny za patenty, by utrzymywać Zachód w bogactwie, a Wschód w biedzie.

Jednocześnie z klasą liberalnych kosmopolitów całe społeczeństwa przekształcają się z przymusu na kosmopolityczne. Ten kosmopolityzm będzie bazą dla wszelkich ruchów lewicowych i socjalistycznych, gdzie w perspektywie ponadnarodowej wspólne cele i problemy staną się o wiele bardziej czytelne i zrozumiałe. I to właśnie przeświadczenie o istnieniu wyłącznie neoliberalnego, korporacyjnego kosmopolityzmu leży u podstaw takiej błędnej dedukcji, która chce ukryć fakt, że historia przedstawianych jako wspaniałych, państw narodowych pełna jest wojen, wrogości i walk na tle obrony własnego stanu posiadania za wszelką cenę.

Burżuazja czyniąc świat coraz bardziej zglobalizowanym nie czyni go nim tylko dla najwyższych szczebli menadżerskich - to my wszyscy żyjemy jednocześnie w realiach, gdzie strajki, ruchy robotnicze, działalność kapitału, komunikacja i klasowy charakter społeczeństw i dziejów staje się coraz bardziej czytelny. By jednak poczuć się prawdziwym internacjonalistą potrzeba pierw zrewidować swoją dotychczasową hierarchię wartości, porzucić bogatych bożków i mieć odwagę by szukać wsparcia poza tym co łatwe i dostępne na wyciągnięcie ręki. Świat obecnie i w najbliższej przyszłości to nie świat, w którym wszyscy dorośniemy do bycia Skandynawią, ale świat w którym przepaście i nierówności będą rosnąć, właśnie w imię narodowego dobrobytu najbogatszych państw kapitalizmu oraz w imię interesu międzynarodowego kapitału.

Temu przeciwstawić można tylko internacjonalizm.

[1]http://lewica.pl/?id=24877
[2]Więcej o rządach koalicyjnych a demokracji narodowej w moim wcześniejszym tekście:
http://www.lewica.pl/index.php?id=24735

sobota, 9 lipca 2011

Czas na odwagę polityczną

W większości pojawiających się komentarzy na temat nadchodzących wyborów parlamentarnych mamy do czynienia ze swego rodzaju zamknięciem perspektywy. Zawężona perspektywa przekształca poszczególne komentarze w poradnictwo, które z reguły kończy się na sugestii by głosować na którąś z dominujących partii. W tym języku prymitywizmu nagle stajemy przed bardzo ograniczonym wachlarzem możliwości politycznych, pozostaje nam do wyboru PO, gdyż jest lepsze niż PIS, PIS, bo nie jest tak złe jak PO oraz SLD bo nie jest PISem ani PO. I tak, w przestrzeni publicznej od dłuższego czasu dyskusja ideologiczna została zastąpiona dyskusją partyjno-kadrową. Partie przestały być tym czym być powinny w demokratycznie pojmowanym kraju - ramieniem ideologii podzielanej przez określony elektorat, przeistoczyły się natomiast w 'partie dla partii' - zjednoczone w każdej chwili poza tą, gdy trzeba zaznaczyć że jedna partia różni się od drugiej. Te różnice między mainstreamowymi partiami są w dużej mierze różnicami kosmetycznymi. Są to różnice na tle kosmetyki historycznej, garmażerki smoleńskiej i różnic kadrowych. Tylko miejscami zarysowują się rzeczywiste różnice - jak w kwestiach obyczajowych, czy stosunków z kościołem - nie mają jednak one większego znaczenia, jeśli ujrzymy jak jednorodne gospodarczo są prezentowane nam przez główne partie polityczne projekty.

Liderzy partii stali się do siebie zaskakująco podobni w momencie wizyty w Polsce prezydenta USA. Całkiem niedawno, obserwując rozpoczynającą się prezydencję Polski w Unii Europejskiej byliśmy świadkami ciekawego spektaklu. Zamęt w Parlamencie Europejskim i pseudokłótnia zakryły nam w rzeczywistości fakt, że w sprawach dla Polski w UE kluczowych nie istnieje w rzeczywistości wielogłos, a wszystko ma spontanicznie definiować pojmowany jako uniwersalny 'interes narodowy'. Właśnie ten 'interes narodowy', ta perspektywa wspólna dla wszystkich partii parlamentarnych jest tą klatką z którą obecnie przyszło nam się zmierzyć. Podobna geneza, ten sam system i ten sam parlament wytworzył kastę polityczną w charakterze pętającej społeczne gusta dyrekcji państwowej. Wolnorynkowa, współczesna odmiana systemu liberalnego w Polsce - jest wspólnym, wielkim tłem dla wszystkich z partii. Ta bezwarunkowa zgoda na stawiane przez polityczne sąsiedztwo warunki Polskiej egzystencji jest wskaźnikiem słabości i dowodem na brak wyobraźni u liderów najważniejszych partii - nie są oni świadomi tego, jak wiele więcej byliby w stanie wywalczyć, zyskując sobie o wiele większą przychylność społeczeństwa, gdyby nie wychodzili z pozycji poddańczej, a posiadali własny, przynajmniej marginalnie bezkompromisowy projekt społeczny. Polska stawiająca komukolwiek warunki, pragnąca zmienić własną gospodarkę? Prędko mogłoby okazać się to sytuacją na tyle niecodzienną, że w perspektywie wiele mogłoby się udać, a strach przed instytucjami finansowymi mierzącymi nasz dług, mógłby przemienić się w świadomość własnych możliwości po odcięciu tych krępujących kraj 'pasów bezpieczeństwa'.

Czy Polskę stać na taki ruch rzetelnej demokracji, na próbę własnych sił, na próbę własnego projektu ekonomicznego? Obawiam się, tak jak wielu pogodzonych [a ci stanowią większość] z dzisiejszą, Polską sceną polityczną i tak jak wielu z tych, którzy głosować nie pójdą, że nie są do tego zdolne wiodące prym w czasie antenowym TVN-u partie. Nie będę jednak jak anarchiści i duża część lewicy postulował by nie wychodzić w dzień wyborczy z domu. Parlament, jako realne miejsce sprawowania władzy potrzebuje głosów tych, którzy posiadając orientację w przestrzeni politycznej są w stanie głosować świadomie, zbliżając kraj jak to tylko możliwe do konkretnej wizji ideologicznej - zamiast bazując na medialnym spektaklu głosować na najlepszych aktorów. Polsce daleko jeszcze do prawdziwie obywatelskiego społeczeństwa - można się jednak szybko do niego zbliżyć, głosując nie kompromisowo, lub w ogóle - a znajdując takie partie, i takich ludzi na listach, którzy gdyby dostali się do sejmu, byliby nam bliżsi niż nijaki kwartet Tusk-Kaczyński-Napieralski-Pawlak. Jeśli chcemy by na Polskiej scenie politycznej pojawiły się rzetelnie realizujące alternatywny gospodarczo program partie - zacznijmy szukać naszych kandydatów. Masowo oddane głosy wykluczonych z 'wolności słowa' byłyby w stanie wygrać wybory całkiem nowej sile. Dotąd pomimo tego, że dominuje sprzeciw wobec prywatyzacji, sprzeciw wobec uczestnictwa w wojnie Iraku... - byliśmy i będziemy dalej skazani na partie posiadające o 180 stopni odmienne sądy na te i inne sprawy. Tak fałszywie konstruowana, Polska demokracja parlamentarna, gdzie dopiero na Wiejskiej okazuje się jak blisko jest do siebie poszczególnym partiom - musi otrzymać czerwone światło - na wiele sposobów, a wybory są jednym z nich. Nie chcę dalej patrzeć na Wiadomości, w których Katastrofa Smoleńska komentowana przez wszystkie parlamentarne siły króluje w nieskończoność, gdzie nikt nie poruszy tematu progów podatkowych a wszyscy uśmiechają się na wejście kolejnej spółki węglowej na giełdę by na koniec wzruszać się dokonaniami Jana Pawła II i polskoheroicznej drogi do demokracji na trupach wciąż skamlących bolszewików, których teraz zastąpił Łukaszenka. A by to zakłócić wystarczyłoby trochę zdrowej irytacji, złości, paru procent głosów na coś co na scenie parlamentarnej pojawiłoby się jak obcy z Marsa. Nadchodzi czas by znowu być odważnym, w miejscu, które jak dotąd jest świadkiem tylko rezygnacji - przy urnie.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Fałszywe hasła demokracji

Na fali Hiszpańskich Protestów narodził się głęboki optymizm związany z propagowaniem szeroko rozumianych wartości demokratycznych. Demokracja, jak w "Liście otwartym do partii"[1] Sławomira Sierakowskiego, opisywana jest jako przewrotnie funkcjonująca kreatura. Narodziła się już świadomość, że demokracja funkcjonująca w ramach kapitalizmu bynajmniej nią nie jest. Zarówno nierówny dostęp do edukacji, kultury czy akumulacja kapitału w rękach nielicznych tworzą z demokracji w kapitalizmie pusty frazes. W rzeczywistości współczesna demokracja liberalna jest panowaniem kapitału, co też autor wyżej wspomnianego tekstu sam zauważa. Nie można jednak zawęzić perspektywy politycznej do perspektywy narodowej, a tym bardziej do perspektywy Polski. Wolny rynek, i działalność kapitału prowadząca w efekcie do turboglobalizacji uniemożliwiają podmiotom narodowym samostanowienie. I wbrew pozorom nie jest to jednoznacznie negatywny proces. Tak jak, nie ma szans zafunkcjonować żadna autarkia, tak siła globalnego kapitału pobudza i tworzy organizmy o rosnącej skali i coraz większych wpływach. Demokracja współcześnie nie tylko nie stanowi kategorii narodowej, lecz nie stanowi również żadnej alternatywy, żadnej konkretnej odpowiedzi, żadnej propozycji. Ze wszczepionym kulturowo w umysły pojęciem 'demokracji' społeczeństwo staje się niezdolne do rozróżniania panujących hierarchii ekonomicznych. Każda niemalże wieś w Polsce jest zniewolona decyzjami państwowymi, w ten sam sposób funkcjonuje Unia Europejska - i jest to proces od którego realny odwrót stanowi jedynie narodowy socjalizm i ideologie faszystowskie, rozpoczynające się wraz z marzeniami o polityce narodowo konstruowanej demokracji. Dlatego, skazani jesteśmy na szersze byty polityczne, i na udział w walce ideologicznej jaka trwa, ustalając ich charakter.

Ta walka nie toczy się jednak między demokracją a socjalizmem, między demokracją a totalitaryzmem. Za demokracją stoi wolny rynek, za wolnym rynkiem stoi władza nielicznych, mediokracja i oligarchia. Innymi słowy, to wciąż ten sam, nasz stary znajomy - kapitalizm - równie imperialny co dawniej. Temu systemowi przeciwstawiony może zostać jedynie socjalizm. Ale nie socjalizm, jakim próbuje się go dzisiaj przedstawiać [a na rzecz walki ideologicznej poświęca się socjalizmowi, z nieznanych pozornie przyczyn, mnóstwo czasu]. Od dawna już tylko pustym frazesem są pożądane przez wielu rządy socjaldemokracji, które miałyby być tym lekarstwem. Socjalkapitalizm - negocjacja z kapitalizmem prowadzona przez socjaldemokrację, która dochodzi do władzy -nie daje rezultatu. "Bo zwiększyłaby deficyt, obniżyła reiting, wypędziłaby kapitał do sąsiada, tworząc zagrożenie dla całej krajowej gospodarki."[1] Tym samym prowadzona przez parlamentarne, socjaldemokratyczne siły walka wewnątrz zasad funkcjonowania kapitalizmu wolnorynkowego - i zgodna z nim co do mechaniki gospodarczej - nie ma racji bytu. Zastąpić ją muszą bardziej radykalne formy organizowania się społeczeństw.

Spontaniczne protesty mają to do siebie, że ich efekty są dalece przypadkowe, a rezultaty, tak jak ruchu w Hiszpanii często niesprecyzowane. Uwięzione w sidła języka 'demokracji' społeczeństwa chcą wystrzegać się sposobów działania swoich władców. Dlatego niewolnicy nie zakładają partii, które obecnie wyjątkowo skutecznie nimi rządzą. Atomizacja i indywidualizacja w samotną wysepkę każdej jednostki ludzkiej staje się powodem do dumy i dowodem na nieskazitelność ruchu, chwalona bezideologiczność to jednocześnie bezpłciowość, brak wpływów i nieszkodliwy charakter. Mamy więc Zizkovy protest, który jednocześnie jest lekarstwem na prawdziwy protest, tak jak ciastka bez cukru, kawa bez kofeiny i pragnienie rewolucji ze staniem z transparentem. Co ciekawe, do tej apolitycznej, pozapartyjnej i zdezorganizowanej działalności nawołuje nie kto inny, jak redaktor naczelny pisma otrzymującego dotację wysokości 140 tysięcy złotych [2] wprost z hojnych rąk ministra Bogdana Zdrojewskiego.

Konkluzją z tego wywodu nie jest jednak bezsilność. To, że w skali narodowej zrobić wiele nie sposób wiadomo przecież od dawna. Prawie cały wiek XX naznaczony był walką dwóch części świata, tej kapitalistycznej i tej realnie socjalistycznej - starcia gigantów nie od dziś stanowią o geopolitycznym układzie świata. Tęsknota za demokracją narodową jest jeszcze poparta resztką rozsądku tam, gdzie wewnątrz kapitalistycznej hierarchii kraj ten zajmuje wysokie miejsce. Tak o sobie mogą powiedzieć Niemcy, USA czy Chiny [nie mniej autorytarne od Stanów]. Dla reszty, demokracja, to kłamliwie, pięknie zapakowana kiełbasa z dyskontu - w rzeczywistości wstrętna, nie do jedzenia. Walka klas, walka polityczna toczy się w realiach postępującej globalizacji, i odpowiedzią na nią nie jest, ani - łatwy dziś do zdyskredytowania - narodowy socjalizm, ani ułuda demokratycznej samodzielności wewnątrz enklaw bogatszego kapitalizmu - szczególnie dla krajów bez podstaw do bycia takimi enklawami. Tą odpowiedzią są przesuwające się w stronę socjalizmu koalicyjne rządy, na coraz większą skalę. To Europarlament jest dzisiaj miejscem prawdziwej, politycznej walki o przyszłość Europy - Europy, która sama zaczyna znaczyć coraz mniej. Tak jak rozsypała się Solidarność i nie pozostały po upadku PRL żadne znaczące partie czy struktury by podtrzymywać jej potencjalne lewe skrzydło i przełożyć je na organa władzy, tak to co z niej zostało nie przyniosło socjaldemokracji. Zamiast tego - niewolnictwo w stosunku do interesów globalnego kapitału, który podbił po prostu kolejną wioskę, ujednolicając i poszerzając wolny - dla siebie - rynek.

Populizm i pasywność dzisiejszych partii na Polskiej scenie politycznej to prosty pragmatyzm i świadomość braku suwerenności ekonomicznej. Paradygmat ekonomiczny jaki rządzi Polską i Europą można zmienić - by to zrobić, trzeba jednak mu zagrozić. Jeśli okaże się, że spłacanie kredytów jest drugorzędne wobec pieniędzy na jedzenie i mieszkanie, cały "wcielony nierozum"[1] szybko może dokonać żywota. Socjalistyczna w perspektywie Europa / czy jej część/, miałaby jednak wrogów, szczególnie byliby nimi ci, dla których z końcem wolności inwestycyjnej i wolności spekulacyjnej dobiegłaby końca demokracja - a takich jest wielu. By przełożyć współczesne hiszpańskie pragnienie demokracji na konkretne postulaty musielibyśmy się przesunąć jednak w stronę - zbyt niebezpiecznych dla wielu rejonów - pewnej ideologii, która zatruta w umysłach została wieloletnią, zmasowaną propagandą - a zatruwana była i jest, nieprzypadkowo.

[1] http://www.krytykapolityczna.pl/KrytykaPolitycznawmediach/SierakowskiListotwartydopartii/menuid-1.html
[2] Tygodnik NIE, nr 25, 2011 Rok, strona 15

wtorek, 14 czerwca 2011

Nieśmiertelnemu Che Guevarze

Che Guevara, najsłynniejszy rewolucjonista w historii świata, unieśmiertelniony przez pop kulturę i kulturę masową. Postać Che Guevary powszechnie opisywana jest przez mainstream jako postać zbrodniarza, postać krwawego komunisty lub w lżejszej wersji - jako postać niejednoznaczna, jedynie symboliczna. Che nie schodzi jednak do podziemia. Wręcz przeciwnie, to współczesny kapitalizm i obecna rzeczywistość unieśmiertelnia postać tego wielkiego rewolucjonisty. Kiedy zastanawiamy się nad jego historią, od młodego, początkującego lekarza po, rzucającego wszystko w imię poczucia sprawiedliwości, konieczności walki z nędzą i prześladowcami ciemiężonego ludu bohatera widzimy jak potężnie historyczną postacią stał i nadal staje się Ernesto Guevara. W schemacie iście Chrystusowego poświęcenia, włączywszy w to prawdziwie męczeńską śmierć w walce z imperializmem USA, wyłania się przed nami obraz archetypowy, obraz człowieka - legendy - i przestaje nas dziwić jego obecność na koszulkach, kubkach i szeroko pojmowana popularność. Che stał się uosobieniem wolności, uosobieniem rzetelnego podążania za ideałami, uosobieniem poświęcenia się innym. I tak jak symbolicznie wartości te czytelne są dla wszystkich uczestników kultury, tak historia i miejsce ideologii reprezentowanej przez Ernesto Guevarę staje się przesłonięte mgłą kłamstw i prawicowej propagandy - i choć nawet ona nie jest w stanie zagrozić wielkości jaką zapewnił sobie na zawsze Che warto zadać sobie i udzielić odpowiedzi na to pytanie. Dlaczego Che Guevara zajął tron w symbolicznym panteonie i dlaczego oddziałuje z taką siłą po dzień dzisiejszy?

Che Guevara jako bohater - wyzwoliciel narodził się w Ameryce Południowej. Na kontynencie trwale traktowanym przez kapitalistycznie - mocarstwowe Stany jako wieczna kolonia dana białym przez boga. W tej sytuacji wiecznej beznadziei i poddaństwa wybrani, biali stanowili elitę z powodzeniem zajmującą miejsca wśród elit tego kapitalistycznego raju. Na kontynencie panowała logika feudalno-pańskiego wyzysku przy jednoczesnym wiecznym usługiwaniu Wielkiemu Bratu z północy. Podczas gdy dla Europy ratunkiem z tej pułapki stawało się państwo opiekuńcze na zachodzie i realny socjalizm na wschodzie, Ameryka Łacińska grzęzła, podporządkowana do reszty dążeniom kapitału. Kontynent potrzebował nadziei, świat potrzebował symbolu. Wtedy narodził się Che, zapatrzony w przyszłość na nieśmiertelnej fotografii, płynący na łodzi w kierunku Kuby w akcie, który każdy nazwałby szaleństwem. Stawiający czoła dyktaturze kapitalizmu i imperializmowi Stanów Zjednoczonych pod samym nosem bulteriera. Uzbrojony w rzeczywistości, nie w karabin, a w permanentnie słuszne przekonanie o potrzebie niesienia zmiany. Za Che podążała ta zmiana, perspektywa w której prości ludzie mogli zacząć pracować dla siebie nawzajem, bez pańskiej smyczy przeplatanej boskim nakazem. Tą walką z ciemiężycielem, pewnością, poświęceniem, glorią zwycięstwa nad dotychczas niepokonanym Ernesto Guevara wywalczył popularność, wywalczył wyznawców - pokazał po prostu - że można.

Ku wściekłości Reaganistów, Pinochetowców i innych Batistowskich degeneratów Che stał się symbolem nie jedynie dla wsi i zniewolonego, prostego motłochu - którego z reguły salony nie zwykły uważać za realnie podmiotowy - lecz dla klasy średniej, dla inteligencji, młodzieży - nagle wszyscy, zjednoczeni przeświadczeniem z kim walczą, i nauczeni, jak można tą walkę wygrywać stanęli ramię w ramię przeciwko imperialistycznemu kapitalizmowi. Rok 68 i późniejsze lata jeśli nawet przyniosły porażkę temu - co w perspektywie przynieść mogło powszechny socjalizm - stały się symbolem dla dalszej walki, a najpotężniejszym impulsem, zewem tej możliwości, tej wiary w lepsze jutro i woli mocy by te starania wprowadzać w życie stał się właśnie Che Guevara. Jeśli spotkalibyśmy przed Rewolucją Kubańską jakiegokolwiek historyka, eksperta i usiłowalibyśmy go przekonać, że za kilka lat pod samym nosem USA powstanie rzeczywista, narodzona z walki i krwi prawdziwych żądań mas alternatywa - która zrzuci z siebie jarzmo sąsiada - ekspert z pewnością by nam nie uwierzył. Tak jak 'niedorzeczne' w obliczu 'ducha historii' było wyzwolenie Kuby, tak heroiczna jest postawa Che Guevary. Che, którego w odróżnieniu od Jezusa można było dotknąć, sfotografować, słyszeć w radiu jak żegna Fidela Castro by wypełniać swoją misję, niosąc własną dobrą nowinę. Tak jak z Che szły fale Teologii Wyzwolenia [albowiem ruch wyzwoleńczy wymusił na kościele zmianę lokalnego paradygmatu] tak namacalne były i są efekty jego pracy. Jeśli mówimy o Che, jeśli nosimy go na koszulce, pijemy kawę z kubka z jego podobizną - robimy to nie dlatego, że jego legenda zdechła a został konsumpcyjny styl życia. Lecz jesteśmy świadkami niezdarnych prób tego, jak kapitalizm chce radzić sobie z jego podobizną, godząc się z jej nieusuwalnością. W krajach prostacko antyrewolucyjnych, antysocjalistycznych i antykomunistycznych jak Polska - karalność noszenia koszulek z Che niemalże wpisano w prawo. Gdzie indziej może nie dziać się to tak bezpośrednio, jednego jednak możemy być pewien - szybko Che się nie pozbędą. Spoglądając na dzisiejszą Amerykę Łacińską widzimy spuściznę jego walk, patrząc jak na każdej manifestacji noszona jest koszulka z jego podobizną, jak twarz tej żywej legendy, bohatera stała się znakiem rozpoznawczym prawdziwej walki - doznajemy otuchy. Tak jak niegdyś Wiosna Ludów, Komuna Paryska, tak dzisiaj prawdziwy żywot Che Guevary jest tym drogowskazem. I nikt nie podąża tą drogą samotnie.

wtorek, 7 czerwca 2011

Wyspa Melancholia

Współczesna - przemysłowa, masowa, kultura popularna stała się swego rodzaju nawykiem, rytuałem - niczym mycie zębów przed snem. Wpisane w to mycie zębów zostało kino. Kino, które współcześnie stanowi przerwę w pracy, kino, które służy wsparciu zatomizowanych jednostek, kino, które służy głoszeniu dobrej nowiny, czy kino, które stanowi spoiwo społeczeństwa wybudowanego na gruncie hollywoodzko-disneyowskich schematów. W tym świecie gdzie większość filmów zajmuje się idealistycznymi indywidualizmami, drobną estetyką i efektami specjalnymi, budowaniem niskiej jakości poczucia solidarności czy rysowaniem na zamówienie systemowych wzorców zachowań - Lars Von Trier to persona non grata. Słownik nowoczesnej krytyki filmowej oraz sama publiczność wyraźnie nie radzi sobie z tym duńskim reżyserem. Oglądając filmy Triera zawsze dostrzec można społeczny charakter jego kina. Brawurowa krytyka USA w "Tańcząc w ciemnościach" z Bjork, studium moralności i więzi społecznych w "Dogville" czy wyraźny wątek systemowej opresji w "Idiotach" oraz krytyka 'moralnej burżuazji' w "Szefie wszystkich szefów" umieszcza twórczość reżysera w orbicie zainteresowań każdego człowieka o poglądach lewicowych i krytycznych wobec współczesnego systemu kapitalistycznego. Wejściu na ekrany kin "Melancholii" towarzyszyła wrzawa wywołana - nie samym filmem - a wypowiedzią reżysera na festiwalu w Cannes. Przewrotny żarcik Triera unaocznił nam, jak nazizm i sam Adolf Hitler stał się nieczytelny, a rozumienie działań nazistów wiąże się ze złamaniem tabu a nie - prostym posiadaniem wiedzy na temat przyczyn historii.

To nie sama postać reżysera, ale jego twórczość przedstawiona jako niezrozumiała i udziwniona jest najbardziej niezręczna dla obserwatorów i widzów współczesnego kina. Opisywana przez pryzmat efektów specjalnych czy przeżyć wewnętrznych samego autora staje się zdradliwym objawem choroby, która dotknęła samych recenzentów. Oto bowiem powstała "Melancholia". Rozpoczynający się operową sekwencją końca świata film szybko rozwiewa nadzieje widza na ocalenie planety - które powszechnie rozumiane byłoby jako zakończenie o optymistycznym wydźwięku. Dwie części filmu, nazwane na cześć dwóch sióstr - bohaterek tworzą całościową klamrę kompozycyjną. Pierwsza część to przymusowe, Altmanowskie i kłopotliwe dla wszystkich postaci wesele. Ślub staje się dezintegracją społecznych więzi wyższej, elitarnej klasy średniej. Oto bezwzględny szef, niepoważny ojciec, nieczuła i opryskliwa matka czy nawet sam irytująco-zasadniczy organizator wesela stanowią czynniki prowadzące do destrukcji wszelkich pozorów zdrowej normalności. Justine przeżywa katorgę uczestnicząc we własnym weselu, które kończy się awanturami, rozstaniem z mężem oraz przypadkowo wyzwolonym, dzikim niekontrolowanym zbliżeniem z asystentem znienawidzonego szefa. Sztuczność, kurtuazyjny charakter i ohyda codziennego fałszu pcha kobietę w stan melancholii, depresji i chronicznego znużenia. Tymczasem jej siostra, ciemnowłosa Claire odnajduje się w tej grze pozorów - podtrzymując bezustannie rodzinę w całości. Druga część przynosi odwrócenie sytuacji. Wraz ze zbliżającą się planetą - która uderzyć ma w ziemię - role sióstr ulegają odwróceniu. Justine upatruje w końcu świata swego rodzaju ulgę, odczuwając i będąc przesyconą ohydą dotychczasowej, fałszywej egzystencji. Tymczasem rozpadowi osobowości ulega dotychczasowo bezwzględnie zorganizowana Claire. Perspektywa końca świata budzi w niej pokłady naturalnej paniki. Naturalnej, albowiem typowej dla trwogi, jaką każdy człowiek odczuwa w obliczu śmierci - a także naturalnej przez pryzmat jedynej jej, autentycznej roli społecznej - roli matki. Gdy Justine wyjawia charakter ziemi jako będący w istocie "złym", jedynym realnym zmartwieniem dla Claire staje się życie jej syna. Przyroda - wielokrotnie przedstawiana przez Triera jako opresyjna - poprzez macierzyństwo stanowi w filmie jedyny wiążący zestaw praw świata, a płynąca wraz z prądem rzeki panna młoda staje się symbolem totalności tego układu oraz wspólnej tożsamości kultury i natury. Popełniający samobójstwo mąż Claire zostawia obie kobiety wraz z dzieckiem w obliczu zbliżającej się katastrofy. Claire próbująca oswoić nadchodzący kres zamiast wymarzonego, nierealnego w obliczu odczuwanej trwogi wypicia lampki wina uczestniczy w ostatnim rytuale - Justine symbolicznie buduje z kilku patyków szkielet "jaskini", która zachować ma nadzieje na ocalenie w istocie tylko dziecku. Ten drewniany, spontanicznie skonstruowany "kościół" z patyków staje się jedyną bronią człowieka w walce z kosmosem i śmiercią, jednocześnie bronią straceńców i świadomym kłamstwem. Lars Von Trier wrzyna się w szkielet praw rządzących światem - a odwracająca uwagę widzów katastrofa stanowi w istocie zabieg reżysera, który zamiast mówić o śmierci w sposób indywidualny, oswojony - przedstawia nam scenerię w której śmierć przeistacza się w powszechne zjawisko. "Melancholia" z pełnym powodzeniem może funkcjonować jako ekranizacja Heideggerowskiej trwogi i zatrzymać się na poziomie interpretacji egzystencjalnej.

Planeta - melancholia, planeta - depresja nie przynosi jednak tej oczekiwanej, powszechnej zagłady. Przez cały film do czynienia mamy z przedstawicielami górnych warstw społeczeństwa, a w istocie drobnomieszczaństwa. Cała akcja filmu nie wychodzi poza ramy posiadłości multimilionera. Symboliczną wskazówkę Trier rzuca nam w scenach z feralnym mostem. Most, którym z posiadłości przedostać można się do wsi staje się dla bohaterek nieosiągalny. W pierwszej części, to Justine, usiłująca w ślubnej melancholii przejechać na koniu przez most, zostaje przez samego wierzchowca dwukrotnie zatrzymana. W drugiej części, już w obliczu nadchodzącej katastrofy, Claire usiłuje przedostać się do wsi wózkiem golfowym, który staje dokładnie w tym samym miejscu, którego przekroczyć uprzednio nie potrafił koń Justine. Melancholia, depresja staje się udziałem nielicznych mieszkańców posiadłości, nie dociera i nie może wejść w kontakt ze wsią. Nawet w ostatnich, ostatecznych scenach eksplozji, obserwujemy jedynie śmierć głównych bohaterek i -dziwnie spokojnego, otumanionego 'magiczną jaskinią' - dziecka. Nie wiemy co dzieje się poza posiadłością, wiemy jedynie że bohaterki nie znajdą w ucieczce z niej drogi ratunku - albowiem ich lęki nie przekładają się w rzeczywistości na sytuację i zmartwienia ludu. Tak jak w "Pożegnaniu Jesieni" rewolucja dotyka zepsutego półświatka arystokracji, tak w "Melancholii" koniec świata nie dociera do wsi, stając się udziałem przedstawicieli nowej arystokracji. Ta wybiórczość, niepowszechność kataklizmu tak jak klaustrofobiczna oszczędność scenografii "Dogville" jest nieprzypadkowa. Uświadamia nam to scena kiedy nieobecnemu przy końcu świata kamerdynerowi właściciel posiadłości zakazuje spoglądać i dotykać teleskopu, łapczywie zawłaszczając 'melancholię' dla siebie. Kamerdyner, pomimo przypuszczalnego braku rodziny znika w końcu na czas katastrofy z posiadłości - udając się właśnie do 'magicznej wioski' - która sama stanowić może prawdziwą "magiczną jaskinię" - i zostawiając lokatorów willi na wyspie przynoszącej planecie zagładę depresji.

Komicznie prezentująca się w repertuarze obok produkcji Disneya i pseudo-komedii "Melancholia" jest rysą na monolicie współczesnej kinematografii. Filmy Triera nigdy nie miały ani rozrywkowego, ani męczeńsko-budującego charakteru jakiego wymaga się współcześnie od kina. W sytuacji, w której Oscary zgarnia film o królu-jąkale - "Melancholia" zostaje u fundamentów ograniczona poprzez powszechnie stosowany język interpretacji kinowej. Obserwując drogę jaką podąża twórczość reżysera wzrasta w nas ciekawość wobec jego kolejnych dzieł. Czy Trier zarysuje perspektywę ucieczki od "Melancholii"? Taką odpowiedzią na depresję egzystencjalną, weltschmerz jest - konstruowana od Fichtego - perspektywa ogólnoludzka, perspektywa człowieczej historii i wspólnoty - perspektywa pracy i wspólnego wysiłku dla przyszłych pokoleń - perspektywa socjalizmu. Skuszony hasłem "To będzie piękny koniec świata" widz, siedzący niedaleko mnie w (raczej opustoszałej) sali kinowej z 10-litrowym pudełkiem pop cornu i zabawkową maskotką dołączaną do napoju, wychodził z sali bez słowa, z nieszczęśliwie nietkniętą prażoną kukurydzą. I taki jest właśnie Lars Von Trier, bombardujący współczesne społeczeństwo jego najgłębszymi, zaklętymi w najgłębszą zbiorową nieświadomość lękami.

środa, 25 maja 2011

Czego chce Madryt

Czego chce Madryt - konkluzje z 15 Maja

Wielką zagadką dla każdego wymagającego konkretów jest Manifest Ruchu 15 Maja, który został stworzony[1] przy okazji protestów, jakie ruch młodzieżowy, studencki wygenerował w Hiszpanii. Nie będę tu bezkompromisowo wyrażał poparcia dla ruchu Manifestu, który pierwszoplanowo prezentuje się jako inicjatywa nieskładna i nieprzekonująca. Fasada ruchu nie jest jednak jego ostatecznym przesłaniem, dokonam bowiem analizy, z której wygeneruję możliwie prawdziwe, lecz jednocześnie ukryte postulaty tego ruchu.

"Jesteśmy zwykłymi ludźmi. Jesteśmy tacy jak ty: wstajemy rano, żeby studiować, pracować, mamy rodziny i przyjaciół. Jesteśmy ludźmi pracy, którzy codziennie zarabiają na życie i lepszą przyszłość dla wszystkich wokół nas."

Z pierwszego akapitu, którym jest swoisty manifest tożsamości dowiadujemy się, kim są zwolennicy ruchu. Są to ludzie pracy, studenci, uczniowie, innymi słowy wyłania się - mieszczańsko-ludowy, jednocześnie spontaniczny, charakter protestów.

"Niektórzy z nas są bardziej progresywni, inni bardziej konserwatywni. Jedni są religijni, inni nie. Jedni są określeni politycznie, inni - apolityczni. Ale wszyscy jesteśmy zmartwieni i oburzeni tym, jak wygląda obecnie scena polityczna, system ekonomiczny i życie społeczne. Korupcją świata polityki, biznesu, bankowości. Bezradnością zwykłego obywatela."


W kolejnym fragmencie następuje rozwinięcie manifestu. W ramach ucieczki od parlamentaryzmu i polityki autorzy manifestu odżegnują się od identyfikacji, chcąc pozostać bezpiecznie niezlokalizowanymi. "Zmartwienie" i "oburzenie" ma tutaj postać naiwnie bezbarwną. Autorzy ruchu nie są w stanie zlokalizować przeciwnika przy pomocy jego doktryny, są natomiast w stanie przekazać nam najbardziej widoczne objawy działalności swojego oponenta. Jest to biznes, bankowość, "polityka". W opozycji do tego stoi wola "zwykłego obywatela". Mamy wobec tego do czynienia z protestem społecznym przeciwko liberalnej postaci kapitalistycznej gospodarki. Język protestujących jest jednak tak dalece ukształtowany przez wieloletnią działalność tej gospodarki, że pragnie uniknąć bycia 'nazwanym', bycia przypisanym którejkolwiek z ideologii.

Dalej przenosimy się do kluczowych dla analizy manifestu postulatów.

"1. Priorytetem każdego rozwiniętego społeczeństwa są równość, solidarność, wolny dostęp do kultury, zrównoważony rozwój, dobrobyt i szczęście."

Wolność, równość, braterstwo. To hasło Rewolucji Francuskiej pasuje jak ulał do pierwszego postulatu. Zrównoważony rozwój, zrównoważony dobrobyt i zrównoważone szczęście to apel o społeczeństwo o bardziej egalitarnym charakterze. To sprzeciw wobec rozwarstwienia, to sprzeciw wobec urynkowienia wszystkich obszarów życia człowieka.

"2. Istnieją prawa podstawowe, które powinny być zapewnione przez system społeczny: prawo do mieszkania, zatrudnienia, dostępu do kultury, opieki zdrowotnej, edukacji, udziału w polityce, nieskrępowanego rozwoju indywidualnego, zdrowego i szczęśliwego życia."

Podstawowe prawa obywatela, do mieszkania, zatrudnienia, dostępu do kultury, opieki zdrowotnej, edukacji, udziału w polityce są deklaracją żądanej spójności społecznej. Ruch jest na tyle podzielony i niesprecyzowany, że innych postulatów niż o charakterze deklaratywnym i abstrakcyjnym nie jest w stanie wyprodukować. Autorzy zdają się nie dostrzegać, że obecne realia kryzysowej gospodarki zapewniają bardzo konkretnym ludziom, to postulowane właśnie "zdrowe, szczęśliwe, indywidualne - życie". Mamy do czynienia z zindoktrynowaną językiem burżuazyjnym rewolucją niewolników dotychczasowo cierpliwie znoszących obniżający się standard życia.

"3. Obecny system polityczny i ekonomiczny nie zapewnia tych praw i stanowi przeszkodę w rozwoju społecznym."


Trzeci postulat to dalsze rozwinięcie krytyki kapitalizmu i dominacji interesu elity finansjery nad sprawiedliwością społeczną.

"4. Demokracja to władza ludzi (demos - lud, krateo - rządzę). A zatem rząd powinien reprezentować lud - reprezentować nas. Jednak w tym kraju większość klasy politycznej nawet nas nie słucha. Politycy powinni reprezentować nasze zdanie, ułatwiać uczestnictwo obywatelskie i zabezpieczać dobrobyt społeczeństwa, a nie bogacić się jego kosztem, odpowiadając jedynie na potrzeby wielkich jednostek gospodarczych i trzymając kurczowo władzę w systemie „dyktatury partyjnokratycznej”, kierowanej niezmiennie przez te same partie [PPSOE - PP + PSOE]."


Czwarty postulat uznaję za kluczowy dla analizy całości dokumentu. Protestujący sprawnie operują językiem dotychczasowej indoktrynacji partii parlamentarnych, które w imię demokratycznego wyboru ludu forsowały liberalne, w zgodzie z interesem kapitału, decyzje. Nie mamy wobec tego do czynienia z demokratycznym[mimo tego, że on sam się tak nazywa] buntem ludzi pozbawionych praw do głosowania. To, co obserwujemy, to ludowy zryw przeciwników demokracji parlamentarnej. Partie w ramach parlamentaryzmu okazały się niezdolne do przeciwstawienia się interesom kapitału. To przeciwko tej fałszywej demokracji zaklętej w parlament odzywają się głosy buntowników walczących pojęciem demokracji z demokracją. Pomimo skonkretyzowanego wroga nie pada - uwięzione w niemocy języka, którym posługują się autorzy - postulat społecznej dyktatury nad dążeniami kapitału, które kryją się w demokracji parlamentarnej.

"5. Żądza władzy i koncentrowanie jej w rękach mniejszości powoduje nierówności, napięcia i niesprawiedliwość społeczną. To prowadzi do przemocy, którą odrzucamy. Obecny przestarzały i nienaturalny model ekonomiczny blokuje rozwój społeczny i zamyka go w samonapędzającej się spirali, która pozwala na bogacenie się tylko garstki ludzi, a resztę wpędza w biedę. Aż do swego upadku.

6. Celem i jedyną możliwością obecnego systemu jest akumulacja kapitału, kosztem efektywności i dobrobytu społeczeństwa - kosztem zasobów naturalnych i środowiska, generując bezrobocie i nieszczęśliwych konsumentów.

7. Większość obywateli to tryby w maszynce do bogacenia się mniejszości, która nie zna nawet naszych potrzeb. Jesteśmy anonimowymi jednostkami, ale bez nas ten system nie mógłby istnieć, bo to my pchamy świat do przodu."

Piąty, szósty oraz siódmy postulat stanowią rozwinięcie poprzednich. Manifest antykapitalistyczny i antyliberalny wytyka dodatkowo bogacącej się elicie jej korzyści płynące z cierpienia pozostałych części społeczeństwa. Szósty postulat, jawnie przeciwstawiający się działalności kapitału z powodzeniem mógłby być częścią manifestu komunistycznego. Siódmy jest deklaracją nabieranej świadomości klasowej, zerwaniem z wyobcowaniem pracy w kapitalizmie.

"8. Jeśli jako społeczeństwo nauczymy się nie powierzać naszej przyszłości abstrakcyjnej rentowności ekonomicznej, która nigdy nie przynosi korzyści większości, będziemy mogli wyeliminować nadużycia i braki, z którymi spotykamy się na co dzień."

Manifest kończy się na dwóch, najważniejszych, zgodnie z logiką budowy całości tekstu, postulatach. I tu, w tym miejscu, następuje największa niespójność. Ósmy postulat zdaje się przeczyć dotychczasowej, wojennej wręcz, ścieżce jaką podążali autorzy. Oto lekiem na całe zło, jest nauka. Wiara w zbawienie poprzez spontaniczną edukację, poniekąd nadal wpisuje się w dotychczasowy dyskurs, następuje tu jednak złamanie ciągłości protestu. Ruch możliwie rewolucyjny przemienia się w ostrożny, reformatorski.

"9. Potrzebna jest Rewolucja Etyczna. Uznaliśmy kapitał za wartość nadrzędną nad ludzkim życiem. Czas wreszcie, aby to kapitał służył ludziom. Jesteśmy ludźmi, nie towarami. Nasze życie to nie tylko to, co kupujemy, dlaczego kupujemy i od kogo kupujemy."


Ostatni dziewiąty postulat, to finisz tej klęski rozpoczętej już w ósmym. Pierwsze zdanie, zrywa z rewolucją klasową, zrywa z motywem walki o swoje prawa oraz zaciera całą dotychczasową linię walki o zmianę paradygmatu ekonomicznego. "Rewolucja Etyczna", która jednocześnie ma być antykapitalistyczną, bo "abstrakcyjna [jest] rentowność ekonomiczna, która nigdy nie przynosi korzyści większości" - powierza siebie budowie nowej świadomości. I pomimo tego, że z manifestu płyną wnioski na temat systemu zbudowanego na fundamencie służenia nielicznym, to nie - ci nieliczni stają się konstruowanym przeciwnikiem - lecz sami 'my' [protestujący].

Protestujący nie decydują się na wypowiedzenie wojny szkodliwemu systemowi, który prześladuje ich na każdym etapie ich życia, zamiast wezwania do walki z kapitałem uznają, że nastąpił czas, by kapitał spojrzał na ludzi, którzy tak długo go wspierali. "Kapitał służący ludziom" - etyczny kapitalizm. Cały protest przemienia się w odezwę do kapitału, jednoczesną deklarację siły - "Wiemy kim jesteście, wiemy czemu to wszystko służy, ale czas byście się już opamiętali" - tym głosem przemawiają autorzy manifestu. "Nie chcemy walczyć, chcemy więcej dla nas - od kapitału" - to groźba formułowana przez autorów.

Dziesiąty postulat, który winien domknąć cały manifest w charakter swoistego, rewolucyjnego dekalogu został zawieszony w próżni, nie zostanie sformułowany, ani napisany, a ostateczna groźba nigdy nie pada. I gdyby protest nie był, tchórzliwie i chaotycznie zindoktrynowany retoryką kapitalistyczną to tak brzmiałby ten 10 nieistniejący postulat - przemieniający skargę w protest, a protest w perspektywę nowego społeczeństwa.

10. Czas przestać płacić okup i służyć najbogatszym. Wzywamy do stworzenia nowego systemu, w którym wspólna, społeczna kontrola państwowej, ludowej, gospodarki socjalistycznej uniemożliwi by kolejne pokolenia były stracone w grze kapitału i rynków, które sycą się kosztem naszej, pracowników, studentów, zwykłych ludzi, krwi. "[…] robotnicy, urzędnicy - losy rewolucji i losy demokratycznego pokoju są w waszych rękach!"

[1] – cały, przetłumaczony dokument dostępny na łamach KP
http://www.krytykapolityczna.pl/Opinie/ManifestRuchu15Maja/menuid-1.html