Szukaj na tym blogu

sobota, 23 lipca 2011

Symptom Norweski

23 Lipca w Norwegii, w Oslo eksplodował ładunek przy siedzibie premiera, uśmiercając na miejscu 7 osób. W tym samym czasie na wyspie Utoya rozpoczęła się rzeź uczestników obozu młodzieżówki rządzącej Partii Pracy. Sprawca, Anders Behring Breivik najprawdopodobniej samodzielnie, w bestialski sposób, uśmiercił 85 osób. Ten bezlitosny mord przekroczył wyobrażenia Europejczyków a fakt, że miał miejsce w wyjątkowo spokojnej - jak dotychczas - Norwegii spotęgował percepcję tego wydarzenia. W związku z tym precedensowym mordem warto zadać sobie pytania o genezę, tło i możliwe przyczyny, które doprowadziły do śmierci tylu związanych z lewicą, młodych, niewinnych przecież osób.

Od lat bogacąca się Norwegia stała się krajem, który przyjął liberalną politykę wobec imigrantów. Społeczeństwo Norwegii, bogate w zasoby naturalne i z nadwyżką w budżecie to jednocześnie kraj, który stać na hojny system opieki socjalnej - nic dziwnego, wobec tego, że od dwóch kadencji sprawuje tam władzę partia socjaldemokratyczna - o liberalnych poglądach w kwestiach obyczajowych i wolnorynkowych. Sytuacja Norwegii jest w pewnym sensie szczególna - jest to kraj będący bardzo wysoko w hierarchii państw kapitalistycznych, gdzie zasoby naturalne szczęśliwie są w stanie finansować życie na powszechnym, wysokim poziomie. Ten cieplarniany komfort przez lata sprzyjał rosnącej imigracji. W Norwegii, według danych Eurostatu ponad 9 procent społeczeństwa to obcokrajowcy, jednakże zdecydowana większość spośród imigrantów to imigranci pierwszego pokolenia - ta wieloetniczność jest wobec tego zjawiskiem stosunkowo świeżym. Choć sytuacja imigrantów jest dość skomplikowana i nie należy do łatwych [w wyniku kryzysu odnotowano na podstawie badań z 2010 roku wzrost bezrobocia o 1% wśród Norwegów i aż o 3% wśród imigrantów] to sama ich obecność, a napływ imigrantów do Norwegii to proces nasilony podczas ostatniej dekady, dokonała istotnych przetasowań w zbiorowej świadomości.

Zamachy sprzed paru dni to pierwszy, skrajny symptom utraty gruntu pod nogami, utraty pozycji przez radykalnie konserwatywny blok polityczny w Europie. Akt mordu, jakiego dokonał Anders Behring Breivik nie będzie potencjalnym katalizatorem dla działalności jego frakcji, był natomiast efektem porażki konserwatywnej, ksenofobicznej koncepcji eurocentryzmu - morderca w obliczu porażki swej ideologii wpadł w pętlę autodestrukcji, dokonując rzeczy strasznej, wynikłej wprost z fundamentalizmu chrześcijańsko-narodowego, który jednocześnie kazał mu wierzyć że dobrobyt w ramach wolnorynkowej gospodarki zarezerwowany jest tylko dla 'swoich'. Europejski kult jedynej drogi od wielu wieków gnieździł i nadal gnieździ się w wyobrażeniach społecznych mieszkańców Starego Kontynentu. Ten kult każe wierzyć, że z religią lub bez niej Europa to kontynent wybrany i dobrobyt, bezpieczeństwo oraz świetlana przyszłość dostępna, dana będzie Europie tylko w wyniku konserwatywnej polityki różnego stopnia izolacji narodowej, zarówno na szczeblu etnicznym jak i gospodarczym. Określając swych wrogów jako "kulturowych marksistów" Breivik tylko częściowo trafnie zobrazował przyczyny stojące za postępującym procesem zaniku państw etnicznych - do tego prowadzą bowiem zarówno ideologia lewicowego internacjonalizmu oraz równocześnie ideologia klasycznie liberalna, która transformuje kulturę, dokonując globalizacji, bezlitośnie podporządkowując państwa wymogom maksymalizacji zysku.

Lęk przed utratą uprzywilejowanych miejsc na rynku pracy, lęk przed śmiercią konserwatywnych wartości - to powszechne społeczne odczucia i realne zagrożenie. Podczas gdy w - z reguły - obciachowej Polsce potrafią one przybrać kształt obrony smoleńskiego krzyża pod pałacem prezydenckim, w Norwegii reakcja na te same lęki - które spotęgowane są błyskawicznym tempem przemian - doprowadziła do rzeczy o wiele potworniejszej, w której młodzi socjaldemokraci zupełnie nieświadomie wzięli udział w tragicznych wydarzeniach zainicjowanych lękiem spotęgowanym przez przekonania religijne. Wielu, w tym Breivik nie wyobraża sobie Europy, w której rasa i religia przestaje odgrywać znaczenie. Te potężne w Europie korzenie nacjonalizmu naznaczyły faszyzmem historię wieku XX, wiek XXI bezlitośnie weryfikuje umierające wyobrażenia konserwatywnych frakcji, nie wszyscy będą w stanie znieść ten ból - życzmy sobie jednak, by Symptom Norweski nie rozprzestrzeniał się dalej...

wtorek, 19 lipca 2011

Puszki coca-coli vs. internacjonalizm

Z dużym zdziwieniem przyjąłem do wiadomości perspektywę jaką zaprezentował nam Filip Białek w jego tekście "Państwo vs. puszki coca-coli" [1]. Autor stara się wykreować perspektywę, w której jedynymi realnymi przeciwstawnymi siłami są siły narodowe i siły globalnie korporacyjne. Już wstępny cytat jest dość niepokojący - "Własny naród nie jest bowiem abstrakcją, natomiast ludzkość jest abstrakcją." , dalej Autor uzasadnia nam - "to co do drugiego modelu [internacjonalizmu] nikt nie ma pewności, czy rzeczywiście może on wyjść poza sferę czysto teoretycznych rozważań" , puentę tekstu z kolei stanowi twierdzenie iż - "Niestety, ale uniwersalistyczne idee realizują się nie poprzez ogólnoświatową solidarność, lecz za pośrednictwem puszek coca-coli trzymanych przez japońskiego nastolatka, czarną kobietę z przemieści Johannesburga i angielskiego bankowca z City."

Czy rzeczywiście Autor nie potrafił nam wygrzebać z mroków historii dowodów na istnienie internacjonalistycznych, socjalistycznych projektów, skazując je na 'czystą teorię'? Chyba najbardziej oczywistym jest, jeszcze nie tak odległe w czasie ZSRR - ale by nie ograniczyć się do tworu, który dla wielu jest tematem wyklętym, tematem tabu - dopisać do tego można projekt o wiele nam bliższy - Unię Europejską. Choć nie jest to twór stricte socjalistyczny, to UE posiada wiele właściwości centralnie sterowanego zarządzania, w w swym parlamencie skupia siły również radykalnie lewicowe, które ciągną UE w stronę coraz to bardziej socjalistycznego projektu. W swych rozmyślaniach Autor nie zawarł jednak prostej kalkulacji, stojącej u podstaw konieczności dążenia do tworzenia projektów ponadnarodowych - kalkulacji, że "puszki coca-coli" zawsze zdobędą przewagę nad pojedynczym, nieporadnym państwem. W takiej sytuacji obecnie jest Białoruś, w takiej sytuacji jest przez dekady opuszczona i odcięta Kuba czy Korea Północna. Ich w mniejszym bądź większym stopniu autarkiczne systemy gospodarcze, są właśnie przykryte propagandą 'puszek coca-coli' - międzynarodowego kapitału, który bezlitośnie jest w stanie rozprawić się z każdym słabym, osamotnionym, zamkniętym dla siebie, potencjalnym do zdobycia rynkiem, w takiej sytuacji - sytuacji przegranych - jest od 89' Polska, która sprywatyzowana i zrujnowana została właśnie po przegranej walce o wpływy z międzynarodowym kapitałem.

Żeby móc krytykować socjalistyczny internacjonalizm, trzeba pojąć jego założenia. Internacjonalizm socjalistyczny nie jest 'walką z narodem' czy 'przypinaniem narodom łatki nazistowskiej'. Internacjonalizm socjalistyczny to też nie koncepcja wyssana z palca, gdzie poza narodami wyrosnąć ma organizacja tłamsząca dotychczasowe jednostki podziału administracyjnego. Wszelki internacjonalizm wyrasta na zasadach rządów koalicyjnych [2], co to znaczy? To znaczy, że by uczestniczyć w tej lub innej formie organizacji ponadnarodowej państwa do tego aspirujące muszą dojrzeć do pewnego stadium porozumienia, gdzie zrozumienie i wspólnie konstruowane cele stają się podmiotem dla koalicyjnej, zintegrowanej działalności na rzecz wspólnych interesów. W ten sposób działa Unia Europejska, wyrównująca poziom życia, udzielająca dotacji i wsparcia finansowego biedniejszym, na bazie czego? Na bazie wspólnej polityki Europy by być zintegrowanym, silnym bytem gospodarczym, ekonomicznym a także narodowym. Nie chodzi bowiem o zniszczenie patriotyzmu, zniszczenie perspektywy narodowej. Chodzi o sojusz interesów w obliczu siły zbyt potężnej by jakikolwiek kraj stanął z nią samotnie do walki - to imperialny, neoliberalny, bezlitosny kapitalizm wymusza reguły tej konfrontacji.

Wiele razy to komunistom różnej maści zarzucano właśnie, że zdradzają oni naród, są antypatriotyczni i z tego względu stają się zwierzętami, które wobec tego bezkarnie można odstrzelić. Perspektywa internacjonalizmu socjalistycznego, komunistycznego nie jest jednak 'wynaturzeniem', o którym wiele pewnie opowiedzieć chcieliby nam Wildstein z Ziemkiewiczem. Perspektywa internacjonalizmu wywodzi się wprost z troski o własny kraj, o własną 'małą ojczyznę', oparta jest o przeświadczenie o konieczności współdziałania z innymi podmiotami na partnerskich zasadach by tu na miejscu, i również gdzie indziej, działo się coraz lepiej. Jest to perspektywa narodowa uzupełniona o teorię walki klas i znajomość charakteru przemian ekonomicznych na tle klasowych różnic. Siła hasła "Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!" nie bierze się z jego niedorzecznego marzycielstwa, lecz z autentycznego charakteru różnic na tle klasowych, które okazują się przyćmiewać perspektywę narodową - tworząc nowy uniwersalny język, gdzie ludzkość przestaje być abstrakcją a staje się czytelną siecią zależności wewnątrz walki klas. Z kolei naród przeistacza się z jedynej platformy namacalnej ludzkiej działalności, na jedno z wielu pól tej samej wojny.

Autor, zachwycony wizją bogatego narodowego kapitalizmu w krajach Skandynawii, we Francji czy Niemczech nie tylko adaptuje hierarchię kapitalistyczno-narodowego dyskursu, ale jednocześnie nie bierze pod uwagę historycznych uwarunkowań i m.in kolonialnej genezy bogactwa tych państw. Tak jak łatwo sympatyzować z bogatymi Niemcami, gdzie socjal jest odpryskiem faktu, że państwo jest majętne - tak z pewnością trudniej sympatyzować jest z krajami trzeciego świata, gdzie obecnie przeniosła się większość światowej produkcji, odbywającej się jednak nie na zasadzie zapewnienia możliwie jak najlepszego poziomu życia tamtejszym pracownikom, a na zasadzie dyktatu kapitalistyczno-narodowego, gdzie poszczególne zachodnie spółki dyktują ceny za patenty, by utrzymywać Zachód w bogactwie, a Wschód w biedzie.

Jednocześnie z klasą liberalnych kosmopolitów całe społeczeństwa przekształcają się z przymusu na kosmopolityczne. Ten kosmopolityzm będzie bazą dla wszelkich ruchów lewicowych i socjalistycznych, gdzie w perspektywie ponadnarodowej wspólne cele i problemy staną się o wiele bardziej czytelne i zrozumiałe. I to właśnie przeświadczenie o istnieniu wyłącznie neoliberalnego, korporacyjnego kosmopolityzmu leży u podstaw takiej błędnej dedukcji, która chce ukryć fakt, że historia przedstawianych jako wspaniałych, państw narodowych pełna jest wojen, wrogości i walk na tle obrony własnego stanu posiadania za wszelką cenę.

Burżuazja czyniąc świat coraz bardziej zglobalizowanym nie czyni go nim tylko dla najwyższych szczebli menadżerskich - to my wszyscy żyjemy jednocześnie w realiach, gdzie strajki, ruchy robotnicze, działalność kapitału, komunikacja i klasowy charakter społeczeństw i dziejów staje się coraz bardziej czytelny. By jednak poczuć się prawdziwym internacjonalistą potrzeba pierw zrewidować swoją dotychczasową hierarchię wartości, porzucić bogatych bożków i mieć odwagę by szukać wsparcia poza tym co łatwe i dostępne na wyciągnięcie ręki. Świat obecnie i w najbliższej przyszłości to nie świat, w którym wszyscy dorośniemy do bycia Skandynawią, ale świat w którym przepaście i nierówności będą rosnąć, właśnie w imię narodowego dobrobytu najbogatszych państw kapitalizmu oraz w imię interesu międzynarodowego kapitału.

Temu przeciwstawić można tylko internacjonalizm.

[1]http://lewica.pl/?id=24877
[2]Więcej o rządach koalicyjnych a demokracji narodowej w moim wcześniejszym tekście:
http://www.lewica.pl/index.php?id=24735

sobota, 9 lipca 2011

Czas na odwagę polityczną

W większości pojawiających się komentarzy na temat nadchodzących wyborów parlamentarnych mamy do czynienia ze swego rodzaju zamknięciem perspektywy. Zawężona perspektywa przekształca poszczególne komentarze w poradnictwo, które z reguły kończy się na sugestii by głosować na którąś z dominujących partii. W tym języku prymitywizmu nagle stajemy przed bardzo ograniczonym wachlarzem możliwości politycznych, pozostaje nam do wyboru PO, gdyż jest lepsze niż PIS, PIS, bo nie jest tak złe jak PO oraz SLD bo nie jest PISem ani PO. I tak, w przestrzeni publicznej od dłuższego czasu dyskusja ideologiczna została zastąpiona dyskusją partyjno-kadrową. Partie przestały być tym czym być powinny w demokratycznie pojmowanym kraju - ramieniem ideologii podzielanej przez określony elektorat, przeistoczyły się natomiast w 'partie dla partii' - zjednoczone w każdej chwili poza tą, gdy trzeba zaznaczyć że jedna partia różni się od drugiej. Te różnice między mainstreamowymi partiami są w dużej mierze różnicami kosmetycznymi. Są to różnice na tle kosmetyki historycznej, garmażerki smoleńskiej i różnic kadrowych. Tylko miejscami zarysowują się rzeczywiste różnice - jak w kwestiach obyczajowych, czy stosunków z kościołem - nie mają jednak one większego znaczenia, jeśli ujrzymy jak jednorodne gospodarczo są prezentowane nam przez główne partie polityczne projekty.

Liderzy partii stali się do siebie zaskakująco podobni w momencie wizyty w Polsce prezydenta USA. Całkiem niedawno, obserwując rozpoczynającą się prezydencję Polski w Unii Europejskiej byliśmy świadkami ciekawego spektaklu. Zamęt w Parlamencie Europejskim i pseudokłótnia zakryły nam w rzeczywistości fakt, że w sprawach dla Polski w UE kluczowych nie istnieje w rzeczywistości wielogłos, a wszystko ma spontanicznie definiować pojmowany jako uniwersalny 'interes narodowy'. Właśnie ten 'interes narodowy', ta perspektywa wspólna dla wszystkich partii parlamentarnych jest tą klatką z którą obecnie przyszło nam się zmierzyć. Podobna geneza, ten sam system i ten sam parlament wytworzył kastę polityczną w charakterze pętającej społeczne gusta dyrekcji państwowej. Wolnorynkowa, współczesna odmiana systemu liberalnego w Polsce - jest wspólnym, wielkim tłem dla wszystkich z partii. Ta bezwarunkowa zgoda na stawiane przez polityczne sąsiedztwo warunki Polskiej egzystencji jest wskaźnikiem słabości i dowodem na brak wyobraźni u liderów najważniejszych partii - nie są oni świadomi tego, jak wiele więcej byliby w stanie wywalczyć, zyskując sobie o wiele większą przychylność społeczeństwa, gdyby nie wychodzili z pozycji poddańczej, a posiadali własny, przynajmniej marginalnie bezkompromisowy projekt społeczny. Polska stawiająca komukolwiek warunki, pragnąca zmienić własną gospodarkę? Prędko mogłoby okazać się to sytuacją na tyle niecodzienną, że w perspektywie wiele mogłoby się udać, a strach przed instytucjami finansowymi mierzącymi nasz dług, mógłby przemienić się w świadomość własnych możliwości po odcięciu tych krępujących kraj 'pasów bezpieczeństwa'.

Czy Polskę stać na taki ruch rzetelnej demokracji, na próbę własnych sił, na próbę własnego projektu ekonomicznego? Obawiam się, tak jak wielu pogodzonych [a ci stanowią większość] z dzisiejszą, Polską sceną polityczną i tak jak wielu z tych, którzy głosować nie pójdą, że nie są do tego zdolne wiodące prym w czasie antenowym TVN-u partie. Nie będę jednak jak anarchiści i duża część lewicy postulował by nie wychodzić w dzień wyborczy z domu. Parlament, jako realne miejsce sprawowania władzy potrzebuje głosów tych, którzy posiadając orientację w przestrzeni politycznej są w stanie głosować świadomie, zbliżając kraj jak to tylko możliwe do konkretnej wizji ideologicznej - zamiast bazując na medialnym spektaklu głosować na najlepszych aktorów. Polsce daleko jeszcze do prawdziwie obywatelskiego społeczeństwa - można się jednak szybko do niego zbliżyć, głosując nie kompromisowo, lub w ogóle - a znajdując takie partie, i takich ludzi na listach, którzy gdyby dostali się do sejmu, byliby nam bliżsi niż nijaki kwartet Tusk-Kaczyński-Napieralski-Pawlak. Jeśli chcemy by na Polskiej scenie politycznej pojawiły się rzetelnie realizujące alternatywny gospodarczo program partie - zacznijmy szukać naszych kandydatów. Masowo oddane głosy wykluczonych z 'wolności słowa' byłyby w stanie wygrać wybory całkiem nowej sile. Dotąd pomimo tego, że dominuje sprzeciw wobec prywatyzacji, sprzeciw wobec uczestnictwa w wojnie Iraku... - byliśmy i będziemy dalej skazani na partie posiadające o 180 stopni odmienne sądy na te i inne sprawy. Tak fałszywie konstruowana, Polska demokracja parlamentarna, gdzie dopiero na Wiejskiej okazuje się jak blisko jest do siebie poszczególnym partiom - musi otrzymać czerwone światło - na wiele sposobów, a wybory są jednym z nich. Nie chcę dalej patrzeć na Wiadomości, w których Katastrofa Smoleńska komentowana przez wszystkie parlamentarne siły króluje w nieskończoność, gdzie nikt nie poruszy tematu progów podatkowych a wszyscy uśmiechają się na wejście kolejnej spółki węglowej na giełdę by na koniec wzruszać się dokonaniami Jana Pawła II i polskoheroicznej drogi do demokracji na trupach wciąż skamlących bolszewików, których teraz zastąpił Łukaszenka. A by to zakłócić wystarczyłoby trochę zdrowej irytacji, złości, paru procent głosów na coś co na scenie parlamentarnej pojawiłoby się jak obcy z Marsa. Nadchodzi czas by znowu być odważnym, w miejscu, które jak dotąd jest świadkiem tylko rezygnacji - przy urnie.