Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Fałszywe hasła demokracji

Na fali Hiszpańskich Protestów narodził się głęboki optymizm związany z propagowaniem szeroko rozumianych wartości demokratycznych. Demokracja, jak w "Liście otwartym do partii"[1] Sławomira Sierakowskiego, opisywana jest jako przewrotnie funkcjonująca kreatura. Narodziła się już świadomość, że demokracja funkcjonująca w ramach kapitalizmu bynajmniej nią nie jest. Zarówno nierówny dostęp do edukacji, kultury czy akumulacja kapitału w rękach nielicznych tworzą z demokracji w kapitalizmie pusty frazes. W rzeczywistości współczesna demokracja liberalna jest panowaniem kapitału, co też autor wyżej wspomnianego tekstu sam zauważa. Nie można jednak zawęzić perspektywy politycznej do perspektywy narodowej, a tym bardziej do perspektywy Polski. Wolny rynek, i działalność kapitału prowadząca w efekcie do turboglobalizacji uniemożliwiają podmiotom narodowym samostanowienie. I wbrew pozorom nie jest to jednoznacznie negatywny proces. Tak jak, nie ma szans zafunkcjonować żadna autarkia, tak siła globalnego kapitału pobudza i tworzy organizmy o rosnącej skali i coraz większych wpływach. Demokracja współcześnie nie tylko nie stanowi kategorii narodowej, lecz nie stanowi również żadnej alternatywy, żadnej konkretnej odpowiedzi, żadnej propozycji. Ze wszczepionym kulturowo w umysły pojęciem 'demokracji' społeczeństwo staje się niezdolne do rozróżniania panujących hierarchii ekonomicznych. Każda niemalże wieś w Polsce jest zniewolona decyzjami państwowymi, w ten sam sposób funkcjonuje Unia Europejska - i jest to proces od którego realny odwrót stanowi jedynie narodowy socjalizm i ideologie faszystowskie, rozpoczynające się wraz z marzeniami o polityce narodowo konstruowanej demokracji. Dlatego, skazani jesteśmy na szersze byty polityczne, i na udział w walce ideologicznej jaka trwa, ustalając ich charakter.

Ta walka nie toczy się jednak między demokracją a socjalizmem, między demokracją a totalitaryzmem. Za demokracją stoi wolny rynek, za wolnym rynkiem stoi władza nielicznych, mediokracja i oligarchia. Innymi słowy, to wciąż ten sam, nasz stary znajomy - kapitalizm - równie imperialny co dawniej. Temu systemowi przeciwstawiony może zostać jedynie socjalizm. Ale nie socjalizm, jakim próbuje się go dzisiaj przedstawiać [a na rzecz walki ideologicznej poświęca się socjalizmowi, z nieznanych pozornie przyczyn, mnóstwo czasu]. Od dawna już tylko pustym frazesem są pożądane przez wielu rządy socjaldemokracji, które miałyby być tym lekarstwem. Socjalkapitalizm - negocjacja z kapitalizmem prowadzona przez socjaldemokrację, która dochodzi do władzy -nie daje rezultatu. "Bo zwiększyłaby deficyt, obniżyła reiting, wypędziłaby kapitał do sąsiada, tworząc zagrożenie dla całej krajowej gospodarki."[1] Tym samym prowadzona przez parlamentarne, socjaldemokratyczne siły walka wewnątrz zasad funkcjonowania kapitalizmu wolnorynkowego - i zgodna z nim co do mechaniki gospodarczej - nie ma racji bytu. Zastąpić ją muszą bardziej radykalne formy organizowania się społeczeństw.

Spontaniczne protesty mają to do siebie, że ich efekty są dalece przypadkowe, a rezultaty, tak jak ruchu w Hiszpanii często niesprecyzowane. Uwięzione w sidła języka 'demokracji' społeczeństwa chcą wystrzegać się sposobów działania swoich władców. Dlatego niewolnicy nie zakładają partii, które obecnie wyjątkowo skutecznie nimi rządzą. Atomizacja i indywidualizacja w samotną wysepkę każdej jednostki ludzkiej staje się powodem do dumy i dowodem na nieskazitelność ruchu, chwalona bezideologiczność to jednocześnie bezpłciowość, brak wpływów i nieszkodliwy charakter. Mamy więc Zizkovy protest, który jednocześnie jest lekarstwem na prawdziwy protest, tak jak ciastka bez cukru, kawa bez kofeiny i pragnienie rewolucji ze staniem z transparentem. Co ciekawe, do tej apolitycznej, pozapartyjnej i zdezorganizowanej działalności nawołuje nie kto inny, jak redaktor naczelny pisma otrzymującego dotację wysokości 140 tysięcy złotych [2] wprost z hojnych rąk ministra Bogdana Zdrojewskiego.

Konkluzją z tego wywodu nie jest jednak bezsilność. To, że w skali narodowej zrobić wiele nie sposób wiadomo przecież od dawna. Prawie cały wiek XX naznaczony był walką dwóch części świata, tej kapitalistycznej i tej realnie socjalistycznej - starcia gigantów nie od dziś stanowią o geopolitycznym układzie świata. Tęsknota za demokracją narodową jest jeszcze poparta resztką rozsądku tam, gdzie wewnątrz kapitalistycznej hierarchii kraj ten zajmuje wysokie miejsce. Tak o sobie mogą powiedzieć Niemcy, USA czy Chiny [nie mniej autorytarne od Stanów]. Dla reszty, demokracja, to kłamliwie, pięknie zapakowana kiełbasa z dyskontu - w rzeczywistości wstrętna, nie do jedzenia. Walka klas, walka polityczna toczy się w realiach postępującej globalizacji, i odpowiedzią na nią nie jest, ani - łatwy dziś do zdyskredytowania - narodowy socjalizm, ani ułuda demokratycznej samodzielności wewnątrz enklaw bogatszego kapitalizmu - szczególnie dla krajów bez podstaw do bycia takimi enklawami. Tą odpowiedzią są przesuwające się w stronę socjalizmu koalicyjne rządy, na coraz większą skalę. To Europarlament jest dzisiaj miejscem prawdziwej, politycznej walki o przyszłość Europy - Europy, która sama zaczyna znaczyć coraz mniej. Tak jak rozsypała się Solidarność i nie pozostały po upadku PRL żadne znaczące partie czy struktury by podtrzymywać jej potencjalne lewe skrzydło i przełożyć je na organa władzy, tak to co z niej zostało nie przyniosło socjaldemokracji. Zamiast tego - niewolnictwo w stosunku do interesów globalnego kapitału, który podbił po prostu kolejną wioskę, ujednolicając i poszerzając wolny - dla siebie - rynek.

Populizm i pasywność dzisiejszych partii na Polskiej scenie politycznej to prosty pragmatyzm i świadomość braku suwerenności ekonomicznej. Paradygmat ekonomiczny jaki rządzi Polską i Europą można zmienić - by to zrobić, trzeba jednak mu zagrozić. Jeśli okaże się, że spłacanie kredytów jest drugorzędne wobec pieniędzy na jedzenie i mieszkanie, cały "wcielony nierozum"[1] szybko może dokonać żywota. Socjalistyczna w perspektywie Europa / czy jej część/, miałaby jednak wrogów, szczególnie byliby nimi ci, dla których z końcem wolności inwestycyjnej i wolności spekulacyjnej dobiegłaby końca demokracja - a takich jest wielu. By przełożyć współczesne hiszpańskie pragnienie demokracji na konkretne postulaty musielibyśmy się przesunąć jednak w stronę - zbyt niebezpiecznych dla wielu rejonów - pewnej ideologii, która zatruta w umysłach została wieloletnią, zmasowaną propagandą - a zatruwana była i jest, nieprzypadkowo.

[1] http://www.krytykapolityczna.pl/KrytykaPolitycznawmediach/SierakowskiListotwartydopartii/menuid-1.html
[2] Tygodnik NIE, nr 25, 2011 Rok, strona 15

wtorek, 14 czerwca 2011

Nieśmiertelnemu Che Guevarze

Che Guevara, najsłynniejszy rewolucjonista w historii świata, unieśmiertelniony przez pop kulturę i kulturę masową. Postać Che Guevary powszechnie opisywana jest przez mainstream jako postać zbrodniarza, postać krwawego komunisty lub w lżejszej wersji - jako postać niejednoznaczna, jedynie symboliczna. Che nie schodzi jednak do podziemia. Wręcz przeciwnie, to współczesny kapitalizm i obecna rzeczywistość unieśmiertelnia postać tego wielkiego rewolucjonisty. Kiedy zastanawiamy się nad jego historią, od młodego, początkującego lekarza po, rzucającego wszystko w imię poczucia sprawiedliwości, konieczności walki z nędzą i prześladowcami ciemiężonego ludu bohatera widzimy jak potężnie historyczną postacią stał i nadal staje się Ernesto Guevara. W schemacie iście Chrystusowego poświęcenia, włączywszy w to prawdziwie męczeńską śmierć w walce z imperializmem USA, wyłania się przed nami obraz archetypowy, obraz człowieka - legendy - i przestaje nas dziwić jego obecność na koszulkach, kubkach i szeroko pojmowana popularność. Che stał się uosobieniem wolności, uosobieniem rzetelnego podążania za ideałami, uosobieniem poświęcenia się innym. I tak jak symbolicznie wartości te czytelne są dla wszystkich uczestników kultury, tak historia i miejsce ideologii reprezentowanej przez Ernesto Guevarę staje się przesłonięte mgłą kłamstw i prawicowej propagandy - i choć nawet ona nie jest w stanie zagrozić wielkości jaką zapewnił sobie na zawsze Che warto zadać sobie i udzielić odpowiedzi na to pytanie. Dlaczego Che Guevara zajął tron w symbolicznym panteonie i dlaczego oddziałuje z taką siłą po dzień dzisiejszy?

Che Guevara jako bohater - wyzwoliciel narodził się w Ameryce Południowej. Na kontynencie trwale traktowanym przez kapitalistycznie - mocarstwowe Stany jako wieczna kolonia dana białym przez boga. W tej sytuacji wiecznej beznadziei i poddaństwa wybrani, biali stanowili elitę z powodzeniem zajmującą miejsca wśród elit tego kapitalistycznego raju. Na kontynencie panowała logika feudalno-pańskiego wyzysku przy jednoczesnym wiecznym usługiwaniu Wielkiemu Bratu z północy. Podczas gdy dla Europy ratunkiem z tej pułapki stawało się państwo opiekuńcze na zachodzie i realny socjalizm na wschodzie, Ameryka Łacińska grzęzła, podporządkowana do reszty dążeniom kapitału. Kontynent potrzebował nadziei, świat potrzebował symbolu. Wtedy narodził się Che, zapatrzony w przyszłość na nieśmiertelnej fotografii, płynący na łodzi w kierunku Kuby w akcie, który każdy nazwałby szaleństwem. Stawiający czoła dyktaturze kapitalizmu i imperializmowi Stanów Zjednoczonych pod samym nosem bulteriera. Uzbrojony w rzeczywistości, nie w karabin, a w permanentnie słuszne przekonanie o potrzebie niesienia zmiany. Za Che podążała ta zmiana, perspektywa w której prości ludzie mogli zacząć pracować dla siebie nawzajem, bez pańskiej smyczy przeplatanej boskim nakazem. Tą walką z ciemiężycielem, pewnością, poświęceniem, glorią zwycięstwa nad dotychczas niepokonanym Ernesto Guevara wywalczył popularność, wywalczył wyznawców - pokazał po prostu - że można.

Ku wściekłości Reaganistów, Pinochetowców i innych Batistowskich degeneratów Che stał się symbolem nie jedynie dla wsi i zniewolonego, prostego motłochu - którego z reguły salony nie zwykły uważać za realnie podmiotowy - lecz dla klasy średniej, dla inteligencji, młodzieży - nagle wszyscy, zjednoczeni przeświadczeniem z kim walczą, i nauczeni, jak można tą walkę wygrywać stanęli ramię w ramię przeciwko imperialistycznemu kapitalizmowi. Rok 68 i późniejsze lata jeśli nawet przyniosły porażkę temu - co w perspektywie przynieść mogło powszechny socjalizm - stały się symbolem dla dalszej walki, a najpotężniejszym impulsem, zewem tej możliwości, tej wiary w lepsze jutro i woli mocy by te starania wprowadzać w życie stał się właśnie Che Guevara. Jeśli spotkalibyśmy przed Rewolucją Kubańską jakiegokolwiek historyka, eksperta i usiłowalibyśmy go przekonać, że za kilka lat pod samym nosem USA powstanie rzeczywista, narodzona z walki i krwi prawdziwych żądań mas alternatywa - która zrzuci z siebie jarzmo sąsiada - ekspert z pewnością by nam nie uwierzył. Tak jak 'niedorzeczne' w obliczu 'ducha historii' było wyzwolenie Kuby, tak heroiczna jest postawa Che Guevary. Che, którego w odróżnieniu od Jezusa można było dotknąć, sfotografować, słyszeć w radiu jak żegna Fidela Castro by wypełniać swoją misję, niosąc własną dobrą nowinę. Tak jak z Che szły fale Teologii Wyzwolenia [albowiem ruch wyzwoleńczy wymusił na kościele zmianę lokalnego paradygmatu] tak namacalne były i są efekty jego pracy. Jeśli mówimy o Che, jeśli nosimy go na koszulce, pijemy kawę z kubka z jego podobizną - robimy to nie dlatego, że jego legenda zdechła a został konsumpcyjny styl życia. Lecz jesteśmy świadkami niezdarnych prób tego, jak kapitalizm chce radzić sobie z jego podobizną, godząc się z jej nieusuwalnością. W krajach prostacko antyrewolucyjnych, antysocjalistycznych i antykomunistycznych jak Polska - karalność noszenia koszulek z Che niemalże wpisano w prawo. Gdzie indziej może nie dziać się to tak bezpośrednio, jednego jednak możemy być pewien - szybko Che się nie pozbędą. Spoglądając na dzisiejszą Amerykę Łacińską widzimy spuściznę jego walk, patrząc jak na każdej manifestacji noszona jest koszulka z jego podobizną, jak twarz tej żywej legendy, bohatera stała się znakiem rozpoznawczym prawdziwej walki - doznajemy otuchy. Tak jak niegdyś Wiosna Ludów, Komuna Paryska, tak dzisiaj prawdziwy żywot Che Guevary jest tym drogowskazem. I nikt nie podąża tą drogą samotnie.

wtorek, 7 czerwca 2011

Wyspa Melancholia

Współczesna - przemysłowa, masowa, kultura popularna stała się swego rodzaju nawykiem, rytuałem - niczym mycie zębów przed snem. Wpisane w to mycie zębów zostało kino. Kino, które współcześnie stanowi przerwę w pracy, kino, które służy wsparciu zatomizowanych jednostek, kino, które służy głoszeniu dobrej nowiny, czy kino, które stanowi spoiwo społeczeństwa wybudowanego na gruncie hollywoodzko-disneyowskich schematów. W tym świecie gdzie większość filmów zajmuje się idealistycznymi indywidualizmami, drobną estetyką i efektami specjalnymi, budowaniem niskiej jakości poczucia solidarności czy rysowaniem na zamówienie systemowych wzorców zachowań - Lars Von Trier to persona non grata. Słownik nowoczesnej krytyki filmowej oraz sama publiczność wyraźnie nie radzi sobie z tym duńskim reżyserem. Oglądając filmy Triera zawsze dostrzec można społeczny charakter jego kina. Brawurowa krytyka USA w "Tańcząc w ciemnościach" z Bjork, studium moralności i więzi społecznych w "Dogville" czy wyraźny wątek systemowej opresji w "Idiotach" oraz krytyka 'moralnej burżuazji' w "Szefie wszystkich szefów" umieszcza twórczość reżysera w orbicie zainteresowań każdego człowieka o poglądach lewicowych i krytycznych wobec współczesnego systemu kapitalistycznego. Wejściu na ekrany kin "Melancholii" towarzyszyła wrzawa wywołana - nie samym filmem - a wypowiedzią reżysera na festiwalu w Cannes. Przewrotny żarcik Triera unaocznił nam, jak nazizm i sam Adolf Hitler stał się nieczytelny, a rozumienie działań nazistów wiąże się ze złamaniem tabu a nie - prostym posiadaniem wiedzy na temat przyczyn historii.

To nie sama postać reżysera, ale jego twórczość przedstawiona jako niezrozumiała i udziwniona jest najbardziej niezręczna dla obserwatorów i widzów współczesnego kina. Opisywana przez pryzmat efektów specjalnych czy przeżyć wewnętrznych samego autora staje się zdradliwym objawem choroby, która dotknęła samych recenzentów. Oto bowiem powstała "Melancholia". Rozpoczynający się operową sekwencją końca świata film szybko rozwiewa nadzieje widza na ocalenie planety - które powszechnie rozumiane byłoby jako zakończenie o optymistycznym wydźwięku. Dwie części filmu, nazwane na cześć dwóch sióstr - bohaterek tworzą całościową klamrę kompozycyjną. Pierwsza część to przymusowe, Altmanowskie i kłopotliwe dla wszystkich postaci wesele. Ślub staje się dezintegracją społecznych więzi wyższej, elitarnej klasy średniej. Oto bezwzględny szef, niepoważny ojciec, nieczuła i opryskliwa matka czy nawet sam irytująco-zasadniczy organizator wesela stanowią czynniki prowadzące do destrukcji wszelkich pozorów zdrowej normalności. Justine przeżywa katorgę uczestnicząc we własnym weselu, które kończy się awanturami, rozstaniem z mężem oraz przypadkowo wyzwolonym, dzikim niekontrolowanym zbliżeniem z asystentem znienawidzonego szefa. Sztuczność, kurtuazyjny charakter i ohyda codziennego fałszu pcha kobietę w stan melancholii, depresji i chronicznego znużenia. Tymczasem jej siostra, ciemnowłosa Claire odnajduje się w tej grze pozorów - podtrzymując bezustannie rodzinę w całości. Druga część przynosi odwrócenie sytuacji. Wraz ze zbliżającą się planetą - która uderzyć ma w ziemię - role sióstr ulegają odwróceniu. Justine upatruje w końcu świata swego rodzaju ulgę, odczuwając i będąc przesyconą ohydą dotychczasowej, fałszywej egzystencji. Tymczasem rozpadowi osobowości ulega dotychczasowo bezwzględnie zorganizowana Claire. Perspektywa końca świata budzi w niej pokłady naturalnej paniki. Naturalnej, albowiem typowej dla trwogi, jaką każdy człowiek odczuwa w obliczu śmierci - a także naturalnej przez pryzmat jedynej jej, autentycznej roli społecznej - roli matki. Gdy Justine wyjawia charakter ziemi jako będący w istocie "złym", jedynym realnym zmartwieniem dla Claire staje się życie jej syna. Przyroda - wielokrotnie przedstawiana przez Triera jako opresyjna - poprzez macierzyństwo stanowi w filmie jedyny wiążący zestaw praw świata, a płynąca wraz z prądem rzeki panna młoda staje się symbolem totalności tego układu oraz wspólnej tożsamości kultury i natury. Popełniający samobójstwo mąż Claire zostawia obie kobiety wraz z dzieckiem w obliczu zbliżającej się katastrofy. Claire próbująca oswoić nadchodzący kres zamiast wymarzonego, nierealnego w obliczu odczuwanej trwogi wypicia lampki wina uczestniczy w ostatnim rytuale - Justine symbolicznie buduje z kilku patyków szkielet "jaskini", która zachować ma nadzieje na ocalenie w istocie tylko dziecku. Ten drewniany, spontanicznie skonstruowany "kościół" z patyków staje się jedyną bronią człowieka w walce z kosmosem i śmiercią, jednocześnie bronią straceńców i świadomym kłamstwem. Lars Von Trier wrzyna się w szkielet praw rządzących światem - a odwracająca uwagę widzów katastrofa stanowi w istocie zabieg reżysera, który zamiast mówić o śmierci w sposób indywidualny, oswojony - przedstawia nam scenerię w której śmierć przeistacza się w powszechne zjawisko. "Melancholia" z pełnym powodzeniem może funkcjonować jako ekranizacja Heideggerowskiej trwogi i zatrzymać się na poziomie interpretacji egzystencjalnej.

Planeta - melancholia, planeta - depresja nie przynosi jednak tej oczekiwanej, powszechnej zagłady. Przez cały film do czynienia mamy z przedstawicielami górnych warstw społeczeństwa, a w istocie drobnomieszczaństwa. Cała akcja filmu nie wychodzi poza ramy posiadłości multimilionera. Symboliczną wskazówkę Trier rzuca nam w scenach z feralnym mostem. Most, którym z posiadłości przedostać można się do wsi staje się dla bohaterek nieosiągalny. W pierwszej części, to Justine, usiłująca w ślubnej melancholii przejechać na koniu przez most, zostaje przez samego wierzchowca dwukrotnie zatrzymana. W drugiej części, już w obliczu nadchodzącej katastrofy, Claire usiłuje przedostać się do wsi wózkiem golfowym, który staje dokładnie w tym samym miejscu, którego przekroczyć uprzednio nie potrafił koń Justine. Melancholia, depresja staje się udziałem nielicznych mieszkańców posiadłości, nie dociera i nie może wejść w kontakt ze wsią. Nawet w ostatnich, ostatecznych scenach eksplozji, obserwujemy jedynie śmierć głównych bohaterek i -dziwnie spokojnego, otumanionego 'magiczną jaskinią' - dziecka. Nie wiemy co dzieje się poza posiadłością, wiemy jedynie że bohaterki nie znajdą w ucieczce z niej drogi ratunku - albowiem ich lęki nie przekładają się w rzeczywistości na sytuację i zmartwienia ludu. Tak jak w "Pożegnaniu Jesieni" rewolucja dotyka zepsutego półświatka arystokracji, tak w "Melancholii" koniec świata nie dociera do wsi, stając się udziałem przedstawicieli nowej arystokracji. Ta wybiórczość, niepowszechność kataklizmu tak jak klaustrofobiczna oszczędność scenografii "Dogville" jest nieprzypadkowa. Uświadamia nam to scena kiedy nieobecnemu przy końcu świata kamerdynerowi właściciel posiadłości zakazuje spoglądać i dotykać teleskopu, łapczywie zawłaszczając 'melancholię' dla siebie. Kamerdyner, pomimo przypuszczalnego braku rodziny znika w końcu na czas katastrofy z posiadłości - udając się właśnie do 'magicznej wioski' - która sama stanowić może prawdziwą "magiczną jaskinię" - i zostawiając lokatorów willi na wyspie przynoszącej planecie zagładę depresji.

Komicznie prezentująca się w repertuarze obok produkcji Disneya i pseudo-komedii "Melancholia" jest rysą na monolicie współczesnej kinematografii. Filmy Triera nigdy nie miały ani rozrywkowego, ani męczeńsko-budującego charakteru jakiego wymaga się współcześnie od kina. W sytuacji, w której Oscary zgarnia film o królu-jąkale - "Melancholia" zostaje u fundamentów ograniczona poprzez powszechnie stosowany język interpretacji kinowej. Obserwując drogę jaką podąża twórczość reżysera wzrasta w nas ciekawość wobec jego kolejnych dzieł. Czy Trier zarysuje perspektywę ucieczki od "Melancholii"? Taką odpowiedzią na depresję egzystencjalną, weltschmerz jest - konstruowana od Fichtego - perspektywa ogólnoludzka, perspektywa człowieczej historii i wspólnoty - perspektywa pracy i wspólnego wysiłku dla przyszłych pokoleń - perspektywa socjalizmu. Skuszony hasłem "To będzie piękny koniec świata" widz, siedzący niedaleko mnie w (raczej opustoszałej) sali kinowej z 10-litrowym pudełkiem pop cornu i zabawkową maskotką dołączaną do napoju, wychodził z sali bez słowa, z nieszczęśliwie nietkniętą prażoną kukurydzą. I taki jest właśnie Lars Von Trier, bombardujący współczesne społeczeństwo jego najgłębszymi, zaklętymi w najgłębszą zbiorową nieświadomość lękami.