Szukaj na tym blogu

czwartek, 20 września 2012

„18 brumaire’a…” i pożytki z Marksa


I

„18 brumaire’a Ludwika Bonapartego” to jedna z najważniejszych prac teoretycznych Karola Marksa. Ta praktyczna aplikacja materializmu historycznego zyskała niemieckiemu filozofowi rozgłos  a także udowodniła skuteczność metody badawczej obranej przez Marksa.

Studiowana przez Karola Marksa historia Francji to analiza historii kraju, w którym „dziejowe walki klasowe, bardziej niż gdziekolwiek, doprowadzane były za każdym razem do ostatecznego rozstrzygnięcia”[i]. Wielka Rewolucja Francuska, zwana także Rewolucją Burżuazyjną aż do chwili obecnej pozostaje synonimem rewolucji i przewrotu klasowego w swej najbardziej krwawej postaci. Te gwałtowne przekształcenia w obrębie panującej formacji społecznej pozwalały łatwiej – i na konkretnym, bo mniej rozległym w czasie przykładzie - uchwycić istotę walki klas.

Karol Marks opisywane przez siebie wydarzenia we Francji, w tym zamach stanu dokonany przez Ludwika Bonapartego dzieli na trzy okresy. Pierwszy jest to okres lutowy obejmujący czas od 24 lutego do 4 maja 1848 roku. W tym okresie, po ucieczce króla, reprezentanci wszystkich klas społecznych dążą do wspólnego celu: reformy wyborczej. Dlatego też świeżo formujący się rząd zwie się rządem tymczasowym, a do najważniejszych rozstrzygnięć nie dochodzi. Drugi jest okres od 4 maja 1848 do 29 maja 1849 roku, jest to okres konstytuowania się republiki, czyli Ustawodawczego Zgromadzenia Narodowego. W tym czasie do głosu dochodzą siły burżuazyjne, które dążą do powołana republiki burżuazyjnej. Na nic zdało się powstanie czerwcowe, którego wywołaniem na  próby zdrady republiki socjalnej zareagował paryski proletariat. Od tej chwili, od momentu tej klęski zbrojnej klasa robotnicza w dalszym procesie zajmować już będzie wyłącznie rolę drugoplanową. Wszystkie pozostałe klasy i partie będą odtąd „partiami porządku”[ii] zwalczającymi anarchistyczne, komunistyczne, socjalistyczne wizje społeczeństwa proletariackiego. Ostatni, trzeci okres umożliwia już wkroczenie na scenę „męt społeczeństwa burżuazyjnego”, „świętej falangi” i wynoszonej przez nią postaci Ludwika Bonapartego.

Marks rekonstruuje wydarzenia rewolucji i ukazuje, jak przy pomocy burżuazyjnych republikanów, którzy skutecznie usunęli w cień rewolucyjny proletariat, do głosu i do władzy dochodzą rojalistyczni bourgeois. Powołane przez Bonapartego ministerstwa obejmują niegdysiejsi politycy najbardziej liberalnej frakcji burżuazji parlamentarnej. Teraz będą oni mieli za zadanie ten sam parlament uśmiercić. I gdy reżim parlamentarny zostaje ostatecznie wygnany, na placu boju pozostaje Bonaparte i lojalna mu armia oraz biurokraci. Parodia restauracji cesarstwa staje się faktycznym powołaniem do życia republiki kozackiej, republiki wojskowych i państwa „porządku”. Parlamentarne uświęcanie woli panującej klasy jako woli powszechnej zostaje zastąpione panowaniem autorytetu i wprowadzaniem „ładu”.

Panująca odtąd władza wykonawcza jest reprezentowana przez półmilionową armię urzędników. Feudalni dostojnicy zamieniają się w płatnych urzędników a kolekcja sprzecznych i absurdalnych średniowiecznych praw zostaje przemieniona w uregulowany plan scentralizowanej władzy państwowej. Wszystko to środki republiki parlamentarnej w walce z rewolucją. Sam Karol Marks podkreśla jednak, że usamodzielnianie się państwa i jego panowanie to przecież nie „władza niczyja”, lecz reprezentacja wyjątkowo konkretnej klasy społecznej, klasy chłopów parcelantów. Chłopi parcelanci „[…]stanowią olbrzymią masę, której członkowie żyją w jednakowych warunkach, nie wchodząc jednak w różnorodne stosunki ze sobą.”[iii] Specyficzna pozycja chłopów parcelantów uczyniła z nich klasę społeczną ad hoc, gdyż jej interesy pozostawały w sprzeczności ze wszystkimi pozostałymi klasami. Chłopi parcelanci byli jednak niezdolni do samodzielnej obrony swoich interesów, grupowo, czy też za pośrednictwem parlamentu. Ich przedstawiciele są jednocześnie ich panami, autorytetem stojącym nad nimi, są właśnie ową panującą, nieograniczoną władzą państwową. Chłopi zagłosowali na kolejnego z rodu Napoleonów, niesieni wspomnieniami o poprzednim Napoleonie. Tak właśnie, Ludwik Bonaparte jako kolejny z rodu został wybrany przez chłopa konserwatywnego, w jego imieniu sprawując swe rządy ładu i porządku, trzymając w silnym uścisku pozostałe klasy, a przede wszystkim uciskany, rewolucyjny proletariat. I tak, jak zauważa Karol Marks, wiara w cesarstwo, którą dawniej zaszczepiła w chłopstwie burżuazja staje się fundamentem konstytuującym nową władzę, a idées napoléoniennes takie jak panowanie klechów i wiodąca rola wojskowych stają się dominującą ideologią nowego społeczeństwa – nowej, rzeczywistej farsy.

Ludwik Bonaparte jako kandydat chłopów parcelantów triumfuje, przy okazji Bonaparte staje się też - niejako z przymusu - kandydatem zaniepokojonej burżuazji, reprezentantem klasy średniej, a ponad wszystko chwiejnym przywódcą w czasach chaosu i niestabilnej, utrzymywanej siłą sprzedawanych stanowisk dyktatury wojskowych.
Streszczona powyżej marksowska interpretacja wydarzeń z lat 1848-1851 we Francji stanowi – jak sami łatwo możemy się przekonać - wyjątkowo spójną i zwartą kompozycję, jest też ponad wszystko analizą klasową i przy tym analizą klasową wybitnie ekonomiczną.

II

Najnowsze polskie wydanie „18 brumaire’a…” sygnowane przez Wydawnictwo Krytyki Politycznej zostało zaopatrzone we wstęp napisany przez publicystę „Gazety Wyborczej”, Marka Beylina. „Wstęp” obejmuje bite 90 stron i bez wątpienia posiada charakter „autorski”. Już na pierwszych stronach postawiony  zostaje cel dość charakterystyczny. Autor proponuje bowiem traktować „18 brumaire’a…” głównie jako Marksa przestrogi dla demokracji a jego samego jako obserwatora „rodzącej się populistyczno-demokratycznej dyktatury”.[iv] W zamyśle autora ma to umożliwić „odklejenie” z Marksa etykiety „ojca założyciela krwawego totalitaryzmu” i, zamiast tego, włączenie go w „normalną” (co prawda, nie wiadomo jaką ”normalną”) historię myśli europejskiej.

Próby ‘normalizowania’ Marksa dokonuje Beylin poprzez stopniowe rozbrajanie konfliktu klasowego. Samo pojęcie lasowego konfliktu jest „nieprzyzwoite”. Przyczynę, dla której konflikt klasowy jest dziś w byłych krajach komunistycznych wyklęty stanowi dla autora fakt wbudowania konfliktu klasowego „w gramatykę władzy” okresu minionego. Pomiędzy starą a nową ideologią zieje, jak wiadomo, przepaść oddzielająca, w przekonaniu publicysty Gazety Wyborczej „język fałszu” od „języka prawdy”. Marek Beylin w swej interpretacji z dość naiwnego apologety nowej ideologii szybko zamienia się w orędownika stabilności (ładu, porządku?) utożsamianej z „demokracją” twierdząc, że konflikt klasowy „został wchłonięty do demokracji i uprawomocniony, dając jej zbawienną stabilność.”

W tym momencie na myśl nasuwają się pytania. Po pierwsze, o jaką ‘demokrację’ autorowi chodzi, po drugie, w jaki sposób konflikt klasowy mógł zostać przez system wchłonięty, a ponadto, czy „konflikt” może gwarantować „stabilność” taką, jak wydaje się ją rozumieć Beylin? Odpowiedzi na te pytania odnaleźć można w tym, czego autor poniechał i jednocześnie w tym co wyeksponował.

W rozważaniach Marka Beylina  dochodzi do całkowitej eliminacji klasowej analizy rzeczywistości społecznej, istnienie klas, poparte analizą stosunków własnościowych zostaje zatarte, a „konflikt klasowy” przedstawiony jest niczym strategia public relations. Antyekonomiczne podejście autora to prosta ucieczka od „wyznaczania” klas społecznych i ich reprezentantów. Marek Beylin pisze o „odtwarzaniu się społeczeństw klasowych” jak o anomalii „demokracji”, nie dopuszczając do siebie myśli, że klasy są dla każdego systemu kapitalistycznego elementem nieodłącznym i stałym. W taki sposób, eliminując z perspektywy analitycznej podział na kapitalistów i pracowników najemnych można choćby przez chwilę uwierzyć w mityczną, scalającą siłę (pozaekonomicznej) demokracji.

Kontynuując swój wywód Marek Beylin pobieżnie analizuje sytuację imigrantów z uwagi na „konfliktogenny” charakter imigracji (wszak chodzi o stabilność). Jest to wstęp do rozważań nad „rozbrajaniem gniewu” w obrębie demokracji. Gniew społeczny to zdaniem autora jedno z zagrożeń dla „naszych demokracji”. Co zastanawiające, autora w tym miejscu zupełnie nie interesuje, czy wspomniany gniew wyrasta z żądań uzasadnionych i czy jest wyrazem faktycznej niesprawiedliwości, krzywdy. Zainteresowanie autora skupia się przede wszystkim na „gaszeniu pożarów”, ochronie ładu i porządku.

Zasadniczy wątek rozważań Marka Beylina stanowi oczywiście – przesłonięta pozorną pochwałą „18 brumaire’a…” – krytyka Karola Marksa i marksizmu oraz  pryncypiów, na których oparta jest myśl niemieckiego teoretyka. Postulaty rewolucji społecznej i kresu kapitalistycznego wyzysku postrzegane są przez Beylina jako idee rewolucyjnego mesjanizmu, ten z kolei, w jego opinii, jest „miałki i budowany z kłamliwych fikcji”. Te kłamliwe fikcje to dla autora  przede wszystkim perspektywa rewolucji, wizja bezklasowego społeczeństwa, czy nawet samo pojęcie klas rozumiane zgodnie z marksowską intencją. O specyfice tekstu stanowi przy tym to, iż autor, ”zanurzony w oczywistości” – przecież „wszyscy tak sądzą, czyż nie? – porusza się w zasadzie pod progiem ideologicznej nieświadomości obojętnej na argumenty humanistycznego dyskursu.

Wywód wzbogaca, co prawda, pewna filozoficzna ornamentyka. Beylin, powołując się na (szczególnie chętnie cytowaną) Hannah Arendt stara się wskazać, że wizja społeczeństwa komunistycznego  Karola Marksa jest w istocie głęboko i niebezpiecznie indywidualistyczna, albowiem w społeczeństwie bezklasowym rzekomo zabraknąć miałoby podstaw dla jakiejkolwiek władzy, a ‘uspołecznieni ludzie’ mieliby zamiast pracy wykonywać czynności ściśle prywatne, uprawiać hobby, lub nawet popaść w daremność i nihilizm! Wizja społeczeństwa pozbawionego uzbrojonego w bicz pana (pracy przymusowej) to dla Beylina wizja anty-społeczeństwa pełnego hobbystów-samobójców, uśmiercających się z tęsknoty, za porządkującym ich życie trzaskaniem bicza.  Dla Marksa jednak brak władzy burżuazyjnej wcale nie oznacza zaniku władzy w ogóle, wręcz przeciwnie, sprzyja on powstawaniu samorządności i pozwala stworzyć planujące swą gospodarkę społeczeństwo. Podobnie jest z pracą, która zgodnie z marksizmem jest naturalną aktywnością człowieka, a celem wyzwolenia z kapitalizmu jest jej dezalienacja – likwidacja pracy przymusowej i wyzysku - nie porzucenie. Beylin nie podejmuje jednak problemu w sposób systematyczny, sprawa zostaje zatem sprowadzona do swoistego ornamentu i jednocześnie dodatkowego kamyczka do ogródka Marksa i marksistów.

Postawa taka  pociąga za sobą nadmierną, zawsze jednak w określony sposób „zorientowaną” swobodę interpretacyjną – oto pojęcie „republiki kozackiej”, które u Marksa stanowi raczej synonim rządów wojskowych, Beylin przerabia na „zbyt scentralizowane państwo”. Ostatecznie  jednak  autor Wstępu przychyla się do tezy, że reżim w swojej bonapartystycznej formie uległ demokratyzacji,  zachwala też liberalną prawicę tamtych czasów, której polityka zgrabnie komponuje się z wyznawaną przez niego ideologią ładu. Powstaje przy tym przypuszczenie, że przedstawiona tu interpretacja historii Francji nie jest ani oczywista, ani „naturalna”, lecz polityczna i ideologiczna.  Beylin mocno idealizuje też tworzony  porządek (stabilny ład), pomijając wydarzenie, które  ujawniło jego pozorny, fałszywy charakter – powstanie Komuny Paryskiej i tego konsekwencje.

W kolejnej części Wstępu od zbyt rewolucyjnego Marksa autor ucieka do mile konserwatywnego Tocqueville’a, znajdując w jego wizji stowarzyszeń - tworzących elitę, która opinię publiczną kształtuje – przykład oświeconego projektu społecznego. U Tocqueville’a Beylin dostrzega przede wszystkim wielkość związaną z faktem, iż teoretyk ten „[…]przerobił lekcje rewolucji i Napoleona I; w tych czasach widział nie tylko źródła nieszczęść, lecz także ciąg narodowych dziejów budujących wielkość Francji i oświeceniową misję narodu francuskiego.” Nie ma perspektywy bliższej francuskiej prawicy. Dalsza, krótka analiza poglądów Victora Hugo i Proudhona prowadzi do podsumowania.

I wreszcie rozważania nad bonapartyzmem są dla Beylina rozważaniami nad magicznym zjawiskiem populizmu. Taka jest cena i takie są efekty odrzucenia ekonomicznej analizy i genezy wszelkiego rodzaju dyktatur. Analiza pozbawiona bazy skupia się tylko na nadbudowie, tu reprezentowanej przez język gazet i język mediów. Tak uporczywe przedstawianie XXI wiecznego kapitalizmu przede wszystkim jako „demokracji” i usilne maskowanie wymiaru własnościowego pozwala tworzyć wizję wolności, jako czegoś już zdobytego, osiągniętego. Ta wizja cementuje obecny ład, skłania  do myślenia co najwyżej o reformach i to takich, które nie zrzucą kogokolwiek – już siedzącego – z jego tronu. Pisząc o ruchu feministycznym, ekologicznym, czy o ruchu oburzonych apostoł ładu szybko przestrzega przed populizmem, przeciwstawiając mu „bardziej równościową postać demokracji”. Problem leży jednak w tym, można rzec, że to właśnie ta ‘nasza demokracja’, a zasadniczo kapitalizm, wyklucza swą bardziej równościową postać. Idąc dalej tym tropem, ruchy, które ośmielą się ‘naszej demokracji’ sprzeciwić tym samym będą nazbyt „populistyczne” i szybko staną się prawdziwym (porządnego) systemu wrogiem.

Wizja ‘polityki demokracji’ przejawiająca w tym wydaniu typowe cechy syndromu polskiego, polegającego na magicznym wręcz lęku przed bolszewizmem, stanęła przed poważnym problemem. Ruchy społeczne wewnątrz systemu, a także inne, zewnętrzne systemy wywierają nieustającą presję. Zarządzanie kapitalizmem trwale uzależnione jest od sytuacji geopolitycznej i makrogospodarczej. Ta rynkowa niestałość kapitalizmu przekłada się nieustająco na niestabilność demokracji. Ucieczka bądź walka z marksowskim ujęciem historii, które skazuje kapitalizm na wymarcie to jeden ze sposobów na uniknięcie problemu braku perspektywy. To bowiem kapitalizm (dla swoich zwolenników tożsamy z demokracją) wytwarza problem braku perspektywy. Po lekturze Wstępu do „18 brumaire’a Ludwika Bonapartego” Marka Beylina możemy stwierdzić, że obcowaliśmy z dowodem na to, że kapitalizm stał się systemem na wskroś konserwatywnym, na wskroś pozbawionym wizji przyszłości. Jedyną wizją, jaką dziś posiada jest, rozbudowywana wciąż, wizja różnorodnych sposobów reagowania na pojawiające się trudności, pożary i rewolucje naruszające „porządek i ład”.
III

Kiedy odwrócimy broń jaką jest marksizm i posłużymy się „18 brumaire’a…” z intencją, z jaką  został on napisany, czyli krytycznie wobec kapitalizmu, dostrzeżemy silne powiązania bonapartystycznej republiki kozackiej ze współczesną kapitalistyczną ‘demokracją’.

Zachodni kapitalizm, pogrążony w nieustannej wojnie o surowce i wpływy rządzony jest przez militarne hegemonie. Najlepszym tego przykładem są Stany Zjednoczone Ameryki, w których niezależnie od tego, z której partii pochodził będzie prezydent (a są aż dwie możliwości) działania wojenne prowadzone są tak samo brutalnie i intensywnie. Scentralizowane machiny biurokratyczne (i w Polsce obecnie biurokracja jest wielokrotnie liczniejsza od niegdysiejszej PRL-owskiej) – finansowane przez zagraniczne interwencje wojskowe w celu zdobycia zysków z kolonii -  żywcem przypominają niedorzeczny ustrój wprowadzony przez Ludwika Bonapartego. Potęga instytucji i jednorodność linii politycznej pozornie opozycyjnych partii to kaganiec nałożony również Polsce, w której niezależnie od wyników wyborów realizowany jest neoliberalny program gospodarczy, państwo zaś stało się mechanizmem wspierającym i zezwalającym kapitalistycznemu rynkowi na jego społecznie szkodliwą działalność.

Ten przewrotny charakter demokracji parlamentarnej dostrzeżemy w analizie zawartej w „18 brumaire’a Ludwika Bonapartego” i  to właśnie Karol Marks, ujawniając zasady życia społecznego uczy nas, że możliwość wyboru nie stanowi jeszcze o urzeczywistnieniu ustroju demokratycznego. Albowiem  dopiero analiza stosunków własności, analiza genezy władzy pozwala dostrzec nam tych, którzy faktycznie panują w społeczeństwie. Ostatecznie jesteśmy po prostu świadkami bitwy ideologii, które wywodzą swoje pochodzenie z  różnych klas i ich różnych klasowych interesów. Sprzeczności klasowe, leżące u podstaw tych różnych interesów, mogą czasowo się intensyfikować, mogą też chwilowo zamierać przykryte i przygaszone przez działalność opozycyjnej ideologii, jednak empiryczne podziały przez nie tworzone pozostają rzeczywistymi dopóty dopóki jeden człowiek pozostaje panem, a inny niewolnikiem.



[i] 18 brumaire’a Ludwika Bonapartego. Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2011, przedmowa Engelsa do trzeciego wydania niemieckiego, s.101
[ii] Ibid. s.119
[iii] Ibid. s.258
[iv] Ibid. s.7

Rewolucja z twarzą Mahometa

W większości z zachodnich relacji dziennikarskich ostatnie, wciąż trwające, protesty na Bliskim Wschodzie przedstawia się jako efekt histerycznej reakcji po emisji w internecie filmu obrażającego Mahometa. Zgodnie z tym przekazem Arabowie to rozjuszeni krytycy filmowi, których dzikość i ciemnota religijna skłania do irracjonalnych, dewastatorskich i godnych największego potępienia działań.

Przy pomocy tego dyskursu szybko zjednoczono praktycznie całą zachodnią opinię publiczną. Do środowisk tradycyjnie imperialistycznych dołączyli niezdecydowani liberałowie, a także lewica, która jak się okazuje, dla walki z 'religijnym fundamentalizmem' gotowa jest nawet porzucić wszystkie swoje pozostałe wartości i przekonania. Rasiści, zwolennicy 'zderzenia cywilizacji', wolnorynkowi militaryści oraz liberałowie i lewica połączyli swe siły by zgodnie, wspólnie reprezentować zachodni imperializm, udowadniając jak bardzo, pomimo pozornych różnic, homogeniczna jest nasza polityka zagraniczna i świadomość. W ten właśnie sposób, dosłownie w tydzień wyprodukowano globalną wrogość w stosunku do Arabów i ich protestów.

Każdy, kto tylko dłuższą chwilę poświęcił na to, by przyjrzeć się charakterowi wystąpień w krajach arabskich spostrzegł jaka jest ich prawdziwa treść i natura. W rzeczywistości mamy do czynienia z protestami antyamerykańskimi, wymierzonymi przede wszystkim przeciwko Stanom Zjednoczonym. Palone i atakowane przez tłum ambasady amerykańskie to (dość łagodny) wyraz sprzeciwu wobec polityki USA, wobec wojen, okupacji, milionów trupów i całkowitej bezkarności Wielkiego Brata. Internetowy filmik ośmieszający proroka to tylko kropla, która przelała czarę goryczy i wprawiła ludzki gniew w ruch.

Gniew zrodził się z rozczarowań. "Arabska Wiosna", która przynieść miała wyzwolenie i prawdziwe zmiany przyniosła wojnę, niepewność i kolejne, inspirowane przez USA pola bitew. Trwa nagonka na Iran, trwa podsycana przez USA wojna domowa w Syrii, a cały region zapłonąć może w każdej chwili. Z perspektywy czasu "Wiosna" to dla Maghrebu przejście z ery narodowo-socjalistycznych (częściowo niepodległych) państw do ery całkowicie skolonizowanych zamorskich terytoriów Stanów Zjednoczonych. Najlepszym przykładem tego jest Libia, w której za czasów Kaddafiego część zysków z ropy zasilała budowę szkół, czy też darmową opiekę zdrowotną. Obecnie ropa służyć ma wyłącznie zachodnim panom. Krytyczną ocenę zagospodarowanej przez amerykanów "Wiosny" wyrażają też mieszkańcy regionu, wyraźnie odczuwający z czyjej inspiracji pozbawia się ich surowców, pieniędzy, wolności i życia.

Od momentu, w którym w Krajach Arabskich rozpoczęły się antyamerykańskie protesty od razu zdehumanizowano ich uczestników, nie było też żadnych prób zrozumienia genezy tych działań. Żeby wytworzyć kulturowe sprzeczności produkowane są kulturowe ‘bariery nie do przejścia’, taką barierą ma być terrorystyczność (wkomponowana w naturę Araba) i fundamentalizm. Lęk przed religijnym fundamentalizmem Wschodu to czysto funkcyjny element zachodniego kolonializmu. Równie dobrze pozostałe kraje świata mogłyby obawiać się fundamentalizmu chrześcijańskiego i europejskiego/amerykańskiego, który doprowadził do dwóch wojen światowych, zrzucenia bomb atomowych, niezliczonych wojen kolonialnych i milionów ofiar w ludziach. Religijna tożsamość to dla Arabów nadbudowa i wehikuł dla całkowicie racjonalnych treści politycznych, tyle tylko, że są to treści pozostające w sprzeczności z żywotnymi interesami państw Zachodu.

Kwestie opresyjności kultury, religijności nadal pozostają otwarte, ale są tak samo otwarte na globalnym południu jak i na globalnej północy, co więcej – by nastąpiły przemiany i by dokonała się transformacja w kwestii tych lub innych praw wpierw nastąpić musi rozwiązanie podstawowych sprzeczności wynikających z układów kolonialnych, to bowiem kolonializm umocnił i zamroził konserwatyzm, tak jak działania USA umocniły fundamentalizm religijny, który stał się radykalną formą antyimperialistycznego oporu.


17 września, w rocznicę powstania ruchu Occupy Wall Street przez Nowy Jork przetoczyły się protesty, mniej więcej w tym samym czasie przeciw Stanom Zjednoczonym protestowano w Libii, Turcji, Afganistanie, Egipcie, Tunezji a w obecnej chwili trwa oblężenie ambasady USA w Pakistanie. I jedni i drudzy protestują przeciwko kapitalizmowi, jednak jakże inna jest sytuacja protestujących przy Wall Street od sytuacji tych żyjących w krajach Bliskiego Wschodu. To ci drudzy są dziś bliżej walki klas, ci drudzy nie mają nic do stracenia.

Niepełnosprawny do fotografii

Wątek dotyczący paraolimpiady rozrósł się w Polsce do monstrualnych rozmiarów. Chwilowo. W tym momencie medialna kariera paraolimpiady i niepełnosprawnych powoli dobiega już końca. Premier i Prezydent 'bulnadzieia' trzasnęli sobie już fotki z paraolimpijczykami, Tomasz Lis wyraził swoją dezaprobatę wobec korwinizmów, wszyscy ponarzekali sobie na słabe wyniki zdrowych olimpijczyków i na Telewizję Polską, która nie pokazała paraolimpiady... i to by było na tyle. Zainteresowanie niepełnosprawnymi gaśnie... niemal tak szybko jak po oburzającej wypowiedzi Wojewódzkiego zgasło zainteresowanie pracującymi w Polsce Ukrainkami...

Niepełnosprawni to towar bardzo niepopularny. Piszę o niepełnosprawnych jako o 'towarze' bo tak też się ich u nas traktuje. Wszystkie liberalne stacje na czele z TVN-em posługują się niepełnosprawnymi przede wszystkim do szeroko zakrojonych 'akcji charytatywnych', w których ślepe, upośledzone, okaleczone dzieci muszą błagać na wizji o złotówkę, o sms - by przeżyć. Nikt oczywiście nie zakwestionuje tego porządku i nikt nie wytknie skandalu kryjącego się za koniecznością żebrania niepełnosprawnych o przeżycie. Tak właśnie, na wizji, trwa cicha eutanazja.

Niepełnosprawność, bezdomność, bieda stały się elementem normalności, stały się codziennością i rozrywką dla bogatych, których ewentualne przejęcie się losem niepełnosprawnych i umierających zostaje z radością spieniężone przez szereg żerujących na cierpieniu fundacji. Mamy do czynienia ze zjawiskiem uprywatnienia cierpienia, biedy i szeroko pojętych trudności życiowych. Cierpienie to twoja prywatna sprawa, nie afiszuj się - mówi do nas neoliberalne państwo. To właśnie to uprywatnienie pozwoliło rozgrzeszyć wszystkich biernych widzów, polityków, czy też całkowicie bezczynne państwo.

Wyrzuty sumienia zamiata się pod dywan. W mediach najchętniej pokazuje się tych niepełnosprawnych, którzy albo dokonali czegoś wyjątkowego, albo są sportowcami, albo są bogaci. Żeby telewizja i opinia publiczna w ogóle zainteresowały się niepełnosprawnym najlepiej dla niego żeby był linoskoczkiem, byłym mistrzem w żużlu lub polarnikiem. Na innych popytu nie ma. Tak jak i nie ma popytu na niepełnosprawność. Cierpienie nie zawsze da się bowiem spieniężyć, szczególnie jeśli całe społeczeństwo jest biedne - dlatego też ogólnie łatwiej jest promować sukces. Media interesują się niemal wyłącznie tymi niepełnosprawnymi, których dysfunkcja się nie liczy, którzy sobie radzą i którzy pomocy praktycznie nie potrzebują. Jeżeli już w ogóle pojawia się ktokolwiek faktycznie potrzebujący to wyłącznie od święta i wyłącznie jako liczący na hojne datki, ubezwłasnowolniony, pozbawiony wszelkiej godności żebrak.

Obrzydliwość tej sytuacji wcale nie przeszkadza gwiazdom i dziennikarzom oburzać się na lekceważenie paraolimpiady. Wielomiesięczne kolejki do lekarzy, brak pieniędzy na lekarstwa i głodowe renty oraz emerytury nie przeszkadzają premierowi i prezydentowi w szczerzeniu zębów do wspólnej fotografii z paraolimpijczykami. W końcu po to są niepełnosprawni, by pozować do fotografii.

Popyt na Korwina


Janusz Korwin-Mikke to prawdziwy polski polityczny fenomen. Zapraszany, komentowany, pokazywany, żywy w powszechnej świadomości jest prawdziwym polskim celebrytą i (jak się może wydawać) jednym z najważniejszych polskich polityków(!). Zapraszając Korwina do swojego programu Tomasz Lis planował najprawdopodobniej 'rozprawienie się' z tym podstarzałym już skandalistą... wyszło inaczej... i to nie po raz pierwszy.

Fenomen Janusza Korwina-Mikke to przede wszystkim rezultat ogromnego zapotrzebowania na "konserwatywny liberalizm". Korwin-Mikke to ucieleśnienie polskiego skurwysyna, ucieleśnienie ducha transformacji ustrojowej, przedsiębiorczości i liberalizmu. Korwin to nic innego jak zmaterializowany, uwolniony duch balcerowiczyzmu. Nic dziwnego, że dla neoliberalnej rzeczywistości i dla neoliberalnych mediów jest on kimś niezwykle ważnym i cennym.

Stanowi wytrych. Obecność Korwina pozwala poczuć się lewicowym każdemu kto tylko przy nim usiądzie. Tomasz Lis, Adam Michnik, Jarosław Kaczyński... w porównaniu z Korwinem każdy staje się kochającym świat wrażliwcem a każdy neoliberalizm i każda prawica mogą poczuć się alternatywną, modną kontrkulturą. Zapraszanie Korwina to nic innego jak publiczne legitymizowanie i uznawanie głoszonych przez niego treści za legalne. W taki sposób nawet najbliższe hitlerowskim poglądom sądy mogą znaleźć się na jednej, wspólnej sofie i wejść w dialog ze wszystkimi innymi opiniami. Korwinizm stał się miarą, punktem na politycznej skali, dzięki któremu określić może się 'normalność'.

'Normalność' nie jest jednak wcale aż tak odległa od korwinizmu jak mogłoby się jej wydawać. W tym miejscu wraca do nas postać Breivika. Pomiędzy Korwinem a Breivikiem występują szerokie analogie. Nie tylko z tego powodu, że ten pierwszy wyraża zrozumienie dla motywów, którymi kierował się ten drugi, lecz również z tego względu, że zarówno Korwin, jak i Breivik są tak naprawdę nieformalnie zalegitymizowanym przez 'demokrację' politycznym dyskursem (działającym głównie do zewnątrz). To tak naprawdę rzeczywiste oblicze wolnorynkowego kapitalizmu, które skrywane jest za maską 'politycznej poprawności' i fałszywej empatii.

To, że kapitalistyczna kultura promuje sztuczność, patriarchalne, seksistowskie, kolonialne wzorce oraz przemoc jest skrywane pod grubą warstwą obłudy, pod którą czai się 'kapitalizm wyzwolony' - którego ucieleśnieniem jest właśnie Korwin, czy też (praktyk) Breivik. Dlatego właśnie walka liberałów z Korwinem przypomina walkę z wyrzutami sumienia po dokonanym morderstwie, lub też walkę z niechcianym tłuszczykiem, którego nabawiliśmy się uprzednio pałaszując ze smakiem kremówki. W takim przypadku Korwin to nie tylko człowiek "niepoprawny", ale przede wszystkim Zachodnia ciemna strona mocy, szczelnie skrywana za kurtyną pełną uczuć, dobroci i pseudohumanizmu...

Reformizm z rewolucją w tle

Postulaty dotyczące likwidacji bezrobocia, które słyszymy z ust polityków Prawa i Sprawiedliwości nie brzmią specjalnie wiarygodnie. Partia Kaczyńskiego w przeszłości przyniosła już Polsce neoliberalizm w wydaniu konserwatywnym, obecnie jej postępowość jest więc tyleż sztuczna, co nierealistyczna. Plany Kaczyńskiego dotyczące likwidacji bezrobocia w kapitalizmie to czcze wymysły, nie tylko z uwagi na to, że strukturalne bezrobocie to nieodłączny element kapitalistycznej rzeczywistości, ale i dlatego, że aby pokusić się o faktyczne wprowadzenie proponowanych przez Kaczyńskiego rozwiązań zmienić należy nie tylko ‘złe decyzje’ Tuska, lecz dosłownie cały porządek ekonomiczny.

Modne postulaty pudrowania kapitalizmu i zbliżania się – głównie za sprawą czarów – w kierunku zachodnich, uprzywilejowanych kapitalizmów bazują na rozwiązaniach, które stosowane są wewnątrz najbogatszych na świecie państw. ‘Polska droga do kapitalizmu’ nie jest jednak drogą ani uprzywilejowaną, ani też specjalnie atrakcyjną. Liczni komentatorzy (a także społeczeństwo) pozwolili sobie narzucić neoliberalną wizję polityki ekonomicznej. Wmówiono im, że obecna sytuacja Polski to po prostu szczebel na drabinie prowadzącej wprost ku bogactwu porównywalnemu z sytuacją (na przykład) gospodarki niemieckiej.

Wizja 'pogoni za europejską czołówką' jest oczywiście ułomna i całkowicie życzeniowa.

Plany, które w stosunku do Polski przejawia Tusk to nie tyko rezultat jego osobistej wizji, to nawet nie efekt pomyłkowego, czy też nieprzemyślanego obrania neoliberalnej drogi. Strategia ta, wynika z geopolitycznego układu sił w regionie i z ogólnej konfiguracji, w której po 1989 roku znalazła się Polska. Ewentualna próba wyrwania się z tych sideł jest równoznaczna z podjęciem walki z całym szeregiem instytucji, podmiotów międzynarodowego nacisku, i z wielką, potężną doktryną.

Realistyczna wizja realizacji – słusznego skądinąd – socjaldemokratycznego, reformistycznego programu napotyka w tym miejscu na potężne przeciwności, które uniemożliwiają wręcz powodzenie tego typu działaniom. To, co dla Prezesa PiS jest politycznym chwytem marketingowym i rezultatem sprawnej kalkulacji oraz rozeznania się w sytuacji, dla ewentualnej, prawdziwie socjaldemokratycznej partii mogłoby być prawdziwym celem.

Postulaty dotyczące rozwiniętej polityki społecznej, radykalnych zmian podatkowych, zmian celów gospodarczych całego państwa… to wszystko, co marzy się reformatorom i co jak wierzą oni, mogłoby być osiągnięte w ramach kapitalistycznej gospodarki to program – jeśli chodzi o planowane efekty – klasycznie socjalistyczny, wręcz (na polskie warunki) rewolucyjny. ‘Miękka lewica’ i część socjalnej prawicy wierzą jednak, że uciekną od spraw drażliwych… od kwestii własnościowych, od konfliktu, od głębokich podziałów społecznych, od gruntownej przebudowy politycznego myślenia… a zamiast tego przeskoczą prosto do królestwa obfitości, które jako ‘propozycja racjonalna’ miałoby przełamywać wszelki (wynikający rzekomo z braku myślenia) polityczny opór oponentów.

W polityce nie wystarczy jednak po prostu ‘mieć rację’ i głośno o tym mówić.

U podstawy polskiej gospodarki stoi wielki polityczny konsensus. Konsensus neoliberalnego kapitalizmu, reprezentowany przez wszystkie partie. Demokracja parlamentarna, której jakość w kapitalizmie jest żadna - to demokracja bogatych i władza sił, które dominują nie tylko w sferze polityki, ale przede wszystkim - w sferze gospodarki. Prawdziwe polityczne decyzje zapadają właśnie tam, a nie w sejmie, czy w innych formalnych przejawach władzy.

Irytacja instytucją wyborów powszechnych, odczuwana szczególnie w pozbawionych podmiotowości społeczeństwach ma więc swoje uzasadnione przyczyny. Kraje-kolonie i globalne peryferie skazane są na decyzje zapadające gdzie indziej. Tak też wygląda sytuacja Polski. Ewentualne wyzwolenie niosłoby za sobą konieczność postawienia się dotychczasowemu porządkowi i zakwestionowania panujących gospodarczych reguł. Tego ani PiS, ani żadna inna istniejąca partia nie ośmielą się zrobić.

Życie pełne ryzyka - Życie bez państwa

Sprawa Amber Gold pokazuje w jakim kierunku ewoluowała nasza państwowość. Nie przypadkiem Donald Tusk w sejmie otwarcie stwierdza, że "państwo nie jest od ograniczania ryzyka obywateli". Jako premier rządu ma on bardzo klarowną wizję tego, co powinien robić i czego się od niego oczekuje. Te oczekiwania to demontaż państwa, a co za tym idzie, także i demontaż prawa.

Swoboda prywaty w gospodarce i poparcie, które kapitaliści kupili sobie wynosząc na tron Tuska doprowadziły do tego, że zatarła się różnica między przedsiębiorczością a przestępczością. Role państwowych instytucji też nie są już zbyt jasne. Oszukiwanie, nacinanie na pieniądze, okradanie i bycie okradzionym to dziś elementy 'ryzyka', całkowicie dopuszczalne w nowoczesnej gospodarce rynkowej. Jak możemy zauważyć, słabość państwa i prawa jest wręcz dla Tuska i jego ludzi powodem do dumy, punktem honoru i dowodem na to, że transformacja ustrojowa zakończyła się sukcesem. Prawdą jest, że otępiałe od propagandy społeczeństwo okradane jest już od bardzo dawna. Począwszy od przymusowego złodziejstwa, jakim były OFE, skończywszy na aferze hazardowej, kolejnych prywatyzacjach, złodziejskich przetargach na budowę dróg, czy ustawkach i przekrętach, które zafundowali objętym przez siebie Agencjom politycy PSL-u.

Teraźniejszość Polaków to życie pełne ryzyka, w którym państwo nie interweniuje na korzyść obywateli, lecz celowo działa tak, by zmniejszyć swoje wpływy i minimalizować swe działania. Państwo aktywnie przy tym wspiera proces wywłaszczania obywatela.

Opieka medyczna, praca, wykształcenie, bezpieczeństwo zgromadzonych oszczędności - wszystko już objęte jest ryzykiem, wszystko można w mgnieniu oka stracić. Nawet najbardziej elementarne potrzeby nie są już przez system gwarantowane, nic nie jest pewne. W tak konstruowanej rzeczywistości życie toczy się w rytm walki i rywalizacji o najmniejsze nawet zdobycze i najprostsze ludzkie potrzeby, dalej już nie sięga. Kapitalizm rozszerzył się i objął swym zasięgiem każdą dziedzinę życia, pożarł też elementarne prawa i ochronne funkcje państwa. Nie widać u nas "ludzkiej twarzy" kapitalizmu, ale być może składamy się na "ludzką twarz", która znajduje się gdzieś indziej - choć to raczej marne pocieszenie.

Dramat Polski polega na tym, że nie posiada ona znaczącej gospodarki, a prywatna inicjatywa gospodarcza to u nas garść firm mało znaczących i zwyczajnie słabych, żadnych. Jeżeli zlikwidować do tego aktywną, podmiotową rolę państwa to w rezultacie pełnię swobody uzyska (w zasadzie już uzyskał) bezwzględny zagraniczny kapitał, który wobec słabych państw, takich jak Polska, zawsze postępuje bez najmniejszej litości. Słabość Polski zaowocowała koniecznością emigracji zarobkowej dla milionów obywateli, jednocześnie też w Europie narodziła się pogarda dla pozbawionych, choćby najmniejszej samodzielnej politycznej woli Polaków - wyrazem tego była m.in nagonka na polskich emigrantów, którą mogliśmy zaobserwować w Holandii.

Czy to się zmieni? Większość grup politycznych zmierza w kierunku programu ograniczania roli państwa. Budowana przez neoliberalną indoktrynację wiara w świętość i cudotwórstwo prywatnej własności na stałe zalęgła się w umysłach mainstreamowej polityki - mainstreamowi politycy, aby przetrwać w kapitalizmie musieli zaadoptować się do warunków nowego, po 1989, rozdania.

Państwo burżuazyjne skutecznie wymazało ze świadomości zbiorowej państwo robotnicze. Przy obecnym rozkładzie środowisk lewicowych, ewentualna porażka Tuska oznaczać będzie triumf Kaczyńskiego. Państwowość powróci... ale zupełnie inna od tej, której byśmy sobie życzyli...

Związki zawodowe w rękach prawicy

Nie mamy w Polsce lewicowych związków zawodowych. Nie ma się co łudzić. Solidarność, po tym, jak przegłosowano najbardziej skandaliczną ustawę ostatniej dekady nie robi dosłownie nic. Piotr Duda, w wywiadzie dla "Przekroju" martwi się przede wszystkim o aspekty prawne, boi się też, że ewentualny strajk generalny wcale nie zaszkodzi Tuskowi, tylko polskiemu społeczeństwu i pracownikom.

Otóż nie zaszkodzi. Bo gorzej już nie będzie. 3 milionowa emigracja, kilkunastoprocentowe bezrobocie, skandaliczna płaca minimalna, skandaliczne podatki, skandaliczne składki zdrowotne, nakłady na służbę zdrowia i edukację... Świat Polaków wali się na naszych oczach, niszczeje z każdym dniem. A związki zawodowe, a Solidarność? Przede wszystkim świętuje rocznice. To pokaz żałosnej służalczości wobec systemu.

Prawicowa ideologia, która zdominowała Solidarność (a także OPZZ) to efekt politycznej dominacji prawicy w ostatnim dwudziestoleciu. Ani pracownicy, ani związki zawodowe nie mają z nadania socjalistycznej, klasowej świadomości i samowiedzy dotyczącej swojego położenia. Bez partii, bez ideologii, bez socjalistów, bez normalnej lewicy związki stają się zwyczajnym organem panującej ideologii i doktryny.

To Solidarność przyniosła Polsce kapitalizm, a naiwność milionów robotników i fakt, że zostali oni zmanipulowani doprowadziły do złodziejskiej prywatyzacji i wielkiej gospodarczej zapaści. Historia dowodzi, że nie wystarczy rozdziawiać paszczy na widok ludzi na ulicy, trzeba jeszcze zwracać uwagę na to co mówią, gdzie to mówią, jakie są realne możliwości, co da się, a czego nie da się zrobić.

Odcinając ze stoczniowej bramy napis "im. Lenina" Piotr Duda dał popis nie tylko ignorancji, ale także swojego prawicowego zaślepienia. Żyjemy w kraju, w którym co chwilę odsłania się kolejne pomniki Reagana i w którym czci się myśl neoliberalną, z Margaret Thatcher i Balcerowiczem na czele. Nie doczekaliśmy się jednak ze strony szefa Solidarności żadnej kontrowersyjnej akcji w tę stronę, Reagany mogą czuć się bezpieczne, Tusk może czuć się bezpieczny. "Pętak" będzie posłuszny.

Współczucie należy się przede wszystkim robotnikom, ludziom pracy najemnej, którzy nie posiadają swoich faktycznych reprezentantów. Mało tego, wielu z nich nie posiada nawet wyobrażenia tego, co mogłoby tym rzetelnym reprezentowaniem ich interesów być. Owce, spędzone do zagrody, pozbawiane godności, pieniędzy i głosu nie poradzą sobie same, czekanie na cud nic tu nie pomoże. To właśnie jest zadanie dla prawdziwej lewicy - wytworzenie organizacji, partii, struktur, które przywrócą dyskurs lewicy i program socjalizmu życiu publicznemu, tak, żeby związki zawodowe mogły się na tym wzorować i stać się lewicowymi związkami zawodowymi, nie dodatkiem do prawicowej ideologii.


Ktoś to światło musi zapalić. Samozapłon nie nastąpi.

Poczytalny (?) Breivik i kultura śmierci

Mam poważne wątpliwości co do tego, czy ogłaszając wyrok słusznie uznano Andersa Breivika za osobę poczytalną. Popełniono tu zasadniczy błąd. Czy człowiek poczytalny morduje kilkadziesiąt osób, osobiście rozstrzeliwując młodzież z broni maszynowej? Każdy, kto dopuszcza się takich czynów jest automatycznie chory psychicznie i powinien być poddany przede wszystkim leczeniu i długoletniej terapii.

Uznanie Breivika za osobę poczytalną niesie ze sobą poważne zagrożenia. W społeczeństwie, w którym 'zdrowa na umyśle' i mogąca odpowiadać za swoje czyny jednostka może mordować kilkadziesiąt osób i pozostawać przy tym 'normalnym przestępcą' zmianie ulegają społeczne zasady, normy ulegają przesunięciu. Dokonuje się ratyfikacja masowych morderstw jako środka do celu. Dzięki temu Breivik staje się też pełnoprawnym politykiem, osobą poczytalną, która mordowała, ponieważ mord był logicznym przedłużeniem wyznawanej przez niego ideologii.

Winny sam wypowiedział się w tej sprawie, Breivik stwierdził publicznie, że uznanie go za niepoczytalnego byłoby dla niego "gorsze niż śmierć". Breivik rości bowiem sobie prawo do miejsca pośród politycznych aktywistów, zaś uznanie jego działalności za objaw choroby kompletnie dyskredytowałoby jego poczynania i motywację. Sąd poszedł mu na rękę.

By lepiej zrozumieć sprawę Breivika, należy dokładniej przyjrzeć się kulturze Zachodu. Jedną z cech współczesnej kapitalistycznej kultury jest wszechobecność śmierci. Prawdziwa śmierć to jedynie dodatek do śmierci funkcjonującej w obrębie kultury. Filmy, literatura, gry, media pełne są śmierci i przemocy, współcześni dziecięcy bohaterowie – tacy jak Batman – ściągnięci z Ameryki przynieśli ze sobą broń a ich środkiem do celu jest przemoc i wywoływanie lęku… Śmierć jest tak wszechobecna, że prawdziwa przemoc nikogo już specjalnie nie interesuje – co możemy zaobserwować na przykładzie obojętności wobec głodu, czy ofiar wojen w Trzecim Świecie. Jednak to, co pozornie tylko kulturowe łatwo przerodzić może się w rzeczywiste działanie, przykładem tego jest Breivik, którego czyn przypomina jedną z licznych misji w grach-strzelankach. Gry, w których obecne są tego typu zachowania, tak jak i cała kultura śmierci, wrosły na tyle silnie w fundamenty Zachodniej Cywilizacji, że mord na wyspie Utoya nie jest oceniany przez pryzmat kondycji moralnej, cech kultury i cech całości społecznej… lecz przez pryzmat celowości i rodzaju zabitych ofiar. Może wydawać się, że Breivik zabił po prostu w złym momencie, wybrał złe osoby, zamiast zwyczajnie udać się na misję do Afganistanu. Co chwilę ktoś nie wytrzymuje, zaczyna mordować w złym miejscu (a więc mordować naprawdę) i wtedy dochodzi do masakr (najczęściej w miejscach szczególnie narażonych na presję - szkołach), które później oceniane są jako zupełnie niezwiązane ze społeczeństwem, czy jego kulturą, traktowane są jak inwazja z zewnątrz, jak wyraz pozanaturalnej obcości.

Szaleńcem jest nie tylko Breivik, szalona jest kultura i schematy, które w niej dominują. Współczesna kultura to kultura destruktywności, która wynika wprost z poczucia niemocy odczuwanego przez jednostki[1]. Nawet lata dobrobytu i pokoju nie przyniosły Zachodowi wolności od przemocy, nie przyniosły pacyfizmu, nie przyniosły uwolnienia – wręcz przeciwnie, im dalej od wojny tym kultura staje się coraz bardziej wojownicza[2]. Odpowiedzialny jest za to system i jego metody działania stosowane na zewnątrz, metody które znajdują swe odzwierciedlenie w kulturze. System zwyczajnie produkuje, kupuje i buduje zrozumienie oraz poparcie dla wykorzystywanych przez siebie metod. Zdrowe społeczeństwa nie dopuściłyby do eskalacji przemocy na Bliskim Wschodzie, nie pozostałyby obojętne na sytuację Afryki i wyzysk w Trzecim Świecie, zajęłyby się kondycją materialną żyjących na marginesie, byłyby wrażliwe na krzywdę. Byłyby, ale nie są i być jak na razie nie zamierzają – bo to się nie opłaca. Nawet lewicowa alternatywa ma z tym kłopoty.

Komentatorzy, którzy cieszą się z kary i policzka wymierzonego ideologii rasistowskiej niesłusznie w ogóle uznają ją za równouprawnioną, błędnie traktują ją jako po prostu jedno ze stanowisk. Ideologia, która zaleca tego typu zachowania nie ma najmniejszego prawa by stać się równoprawną ideologią, linią polityczną, czy by przerodzić się w legalne stronnictwo. To co uczynił Breivik motywowała chora ideologia szaleńców, tak też należy traktować rasizm - jak chorobę, którą należy leczyć, a nie ‘stanowisko’ dopuszczane do legalnego dyskursu na pełnych prawach dialogu. Syndrom Breivika to poza tym wcale nie wynik działania wyłącznie ideologii, to także wyraz promowania konkretnych sposobów rozwiązywania problemów. Największy problem tkwi jednak w tym, że terapii poddać należy nie tylko Breivika, ale i całe - wytwarzające go - społeczeństwo…



[1] Dla Ericha Fromma, w jego „Ucieczce od wolności” destruktywność to po prostu wyraz życia niespełnionego.

[2] Wojowniczość i przemoc w kulturze mają swoje źródło w pogłębiającej się alienacji. Ludzie pozbawiani życia przez kapitalistyczny sposób produkcji, przymuszani do konsumpcyjnego stylu życia reagują lękiem, strachem i przemocą właśnie. Współczesną aktywność społeczeństw opisać można schematem stworzonym przez J. Baudrillarda – „ZABIJANIE – POSIADANIE – POŻERANIE”, z czego faktyczne ZABIJANIE odnosiłoby się jedynie do armii i desygnowanych do tego żołdaków, przy czym na poziomie symbolicznym ZABIJANIE pozostaje wszechobecne.