Szukaj na tym blogu

wtorek, 20 listopada 2012

Polska zamachem stoi



Do dziś zamach był specjalnością narodowej prawicy. Macierewicz zamach swój pielęgnował, brzozę podlewał, ruskich agentów wynajdywał. PiSowski zamach to mit założycielski IV RP, zbudowanej na gruzach żydokomuny z użyciem resztek z Tupolewa. Zamach stał się koncepcją tak atrakcyjną, że ktoś prędzej czy później musiał zgapić i zerżnąć tenże pomysł od PiSu. Kwestią czasu był nowy zamach, kwestią czasu są kolejne zamachy.

I oto jest.

Trzy tygodnie po faktycznym pojmaniu, nim cokolwiek wybuchło, nim ktokolwiek oberwał pojmany został BRUNON K. (kropka przy K. nie jest jednak kropką Kafkowską). Brunon K. jak każdy uczciwy piroman, bawił się ogniem już od dawna. Swe zabawy nagrywał, w Internecie się produkował. Innymi słowy - całkiem uczciwy z niego, chrześcijański na dodatek, terrorysta. Czy był nacjonalistą, czy anarchistą, czy chciał wysadzić Macierewicza, czy Tuska... o to trwa spór. I trwał będzie może jeszcze latami.

Pewną trudność jednak w tym przypadku stanowi brak zamachu. Nie można jednak od zamachu wymagać zbyt wiele. Brak zamachu powoduje co prawda niejakie kłopoty przy badaniu samego zamachu. Najpewniej nie doczekamy się też ekshumacji ciał ofiar. Cztery albo czterysta ton trotylu czy innego specyfiku również pozostają raczej zagrożeniem widmowym. Ale czyż nie takie właśnie jest najlepsze?

Zdolności Brunona K. nie zostały docenione. Wiemy przecież, że zaginęło [kiedyś gdzieś tam] ileś walizkowych bomb atomowych. A gdyby Brunon K. wszedł w ich posiadanie? Gdyby sprowokował konflikt nuklearny? To realne i wcale nie pozorne zagrożenie powinno nieść pełne usprawiedliwienie dla wprowadzenia w Polsce nowego stanu wojennego. Pomyślmy poważnie. Lada dzień Putin może zechcieć odzyskać ciała ofiar katastrofy smoleńskiej (Tupolewa już ma), lada dzień broń atomowa może wpaść w ręce popleczników Brunona K. lub jego rozrywkowych studentów... To by dopiero się rozerwali!

Od razu uprzedzam pytanie. Czy wierzę w zamach? Tak wierzę! Wszyscy powinniśmy wierzyć w zamach. Na dobrą sprawę nie ma w chwili obecnej niczego pewniejszego w świecie niż to, że ktoś zechce go wysadzić. Wierzę w zamach smoleński, wierzę w zamach nieistniejący. Siły zła walczą z nami przy pomocy zamachu, jeśli polskość ma przetrwać musimy nie dać się zamachnąć. Od tego zależy przyszłość tego kraju.

Przeciwnikom polskości życzymy zamachu.

Gdzieś na marginesie plącze się tylko pytanie o ewentualny IV rozbiór polski. Byłbym ostrożny z posyłaniem informacji o kolejnych zamachach do mediów zagranicznych. Wiadomo nie od dziś, że nikt w świecie Polski ani kwaszenia ogórków nie rozumie. Być może, na nasze nieszczęście, doprosimy się powstania międzynarodowej komisji. Byłaby to jednak komisja inna niż mogłoby nam się zdawać. Niemiecka, Czeska i Australijska troska o zdrowie psychiczne Polaków mogłyby w efekcie doprowadzić do kolejnego rozbioru Polski.

I tak skończyłaby się nasza piękna epopeja zamachowa.



P.S Nie wyklucza to faktu, że jakiś wariat gromadził śrut i miał PLAN

Kapitalistyczna demokracja = Fabryka zła

Żeby móc prowadzić polemikę trzeba wpierw zrozumieć i przeanalizować to co zostało przez kogoś napisane.

To oczywiste, że w tej chwili w Polsce faszyzmu nie ma... Przywiązanie do tego pojęcia bierze się stąd, że niesie ono w sobie potężny ładunek emocjonalny. Słowa: prawica, konserwatywna prawica, reakcja, nacjonalizm już takiego ładunku ze sobą nie niosą -> a tego mamy u nas pod dostatkiem, to zostało oswojone. To o czym wcześniej pisałem to fakt, że rząd i establishment w treści nadbudowy politycznej jest w gruncie rzeczy tym samym co ONR i ruchy skrajności - które od dwóch dni budzą tak wielkie emocje.

Bardzo wzrusza mnie także obrona PRLu przez antyprlowskich socjalliberałów, z trudem przyznających, że w PRLu nie zagazowano milionów ludzi (Czy nie warto może było jeszcze rozważyć składania takiej deklaracji? Niejeden grant mógł przepaść). Szkoda tylko, że tak późno będziecie dochodzić do tego, że w rezultacie /postępującej/ katastrofy kapitalizmu coraz częściej będziecie stawać przed wyborem reakcyjna prawica/socjalizm.

Bezpieczny środek, w który wielu nadal wierzy nigdy nie istniał, był pozorem utrzymywanym przez łupieżcze siły kapitału.

W Polsce żadnej demokracji nie ma. Jest dyktatura kapitału /głównie zagranicznego/ i fasadowa demokracja parlamentarna. Bronić tej demokracji i bronić establishmentu na miejscu lewicy dążącej /jak rozumiem/ do zyskania kiedyś władzy nie radzę. Komorowski i Tusk mają swoich "rycerzy" i są to "rycerze" podobnie antylewicowi i antysocjalistyczni co ludzie Zawiszy. To oni , na czele z Wyborczą, zajęci byli przez lat dwadzieścia tym, żeby z lewicy i z socjalizmu nie ostał się kamień na kamieniu. Jedyna lewicowość osiągalna w III RP to wzruszanie się (i nic więcej) nad losem wykluczonych. Próba wytworzenia jednolitej, prawicowo-konserwatywno-reakcyjnej polityki historycznej powiodła się: dzięki CAŁKOWICIE LEGALNEJ działalności IPNu i dzięki likwidacji wszystkiego co realnie antysystemowe. A lewica musi być antysystemowa jeśli systemem jest kapitalizm.

Polski Establishment założył sobie, że stworzy jedną, uniwersalną politykę wiecznego konsensusu. Tym konsensusem miał być konsensus prawicy, ten 'właściwie patriotyczny' i przede wszystkim - antysocjalistyczny. Systemowi wydawało się, że wystarczy usunąć lewicę i stworzona zostanie płaszczyzna wiecznej władzy i wiecznej dominacji. To się jednak nie udało. Bolesne przebudzenie nastąpiło w momencie, w którym okazało się, że co prawda polityczne wentyle bezpieczeństwa na lewo zostały zatkane, ale te po prawej stronie stoją otworem. Okazało się po prostu, że język antysystemowej kontestacji to nie tylko 'czerwoni', ale też i 'czarni', którzy pragną wydostać się przez wyłom stworzony przy pomocy sprawy smoleńskiej... To prawdziwy szok dla Prezydenta i [ProNSZowskich] sił rządowych, świadomość że jednak można obejść ich z prawa, że wraz z neutralizacją lewicy nie wyczerpał się język buntu i że antysystemowość w złodziejskiej rzeczywistości i tak i tak wypłynie na wierzch... Na razie bardziej przypomina to farsę, ale w dalszej perspektywie może przerodzić się w tragedię, choć raczej nie w obecnie kompletnie niepodmiotowej historycznie Polsce.

Jak to zwykle często bywa prawica establishmentowa stworzyła też sobie nowego wroga, którego się nie spodziewała. Na razie ten wróg raczkuje i nie wiadomo, czy kiedykolwiek na dobre się rozwinie. Tym wrogiem jest tak samo konserwatywna i reakcyjna prawica... tyle tylko, że jest to siła antyrządowa i radykalniejsza w środkach, rozładowująca napięcie poniżonej części społeczeństwa. Co ciekawe, pojawienie się tego wroga jest też establishmentowej reakcji po części na rękę, przy Zawiszy i Młodzieży Wszechpolskiej każdy prezentować się będzie jak oświecony wolnościowiec, podczas gdy w realu klęczał będzie pod pomnikiem Dmowskiego, NSZu i wznosił będzie te same polityczne hasła - "Raz sierpem, raz młotem, czerwoną hołotę!".

Zadaniem Lewicy nie jest pilnowanie mydlanej poprawności dyskursu neoliberalnej, kapitalistycznej demokracji. Tym zadaniem jest antysystemowa i antyprawicowa działalność polityczna. Łatwo jest dziś wskazywać na organizatorów marszu niepodległości jako na "tych złych". Jednak bez uchwycenia kontekstu, w którym (ta niewielka jak na razie) zaraza zaczęła się rozprzestrzeniać nie będziemy wiedzieli niczego o tym, kto naprawdę rządzi polityczną sceną i gdzie znajdują się prawdziwe źródła "faszyzacji" sceny politycznej.

Żyjemy dziś w samym środku fabryki zła. Ci, którzy uwierzyli w ludzką twarz kapitalistycznej demokracji niech lepiej przyjrzą się twarzy Breivika. Nie ma czego bronić. Trzeba walczyć o nowe.

Plaga gorsza niż faszyzm

Oglądając prawicowe marsze w stolicy odnieśliśmy wrażenie pewnego niedosytu. Prawie nic nikomu się nie stało, narodowcy jakoś tak mało przypominają diabły, Prezydent Komorowski nie ustrzelił żadnej sarny ani nie popełnił ortograficznego byka… Nie było większych rozruchów, nie było większych zamieszek.

Mimo to wiele osób trąbi o zagrożeniu. Zagrożeniu rozruchami, zagrożeniu faszyzmem. Tego jednak w Polsce zwyczajnie nie ma[1]. To z czym mamy do czynienia w Polsce jest znacznie gorsze, jest to powszechny, prawicowy konserwatyzm. Plaga, która zadomowiła się u nas na dobre.

Ten prawicowy konserwatyzm to prawdziwe dobro wspólne. To dlatego czczona jest ‘święta II RP’ i za wzór patriotyzmu uznawane są Narodowe Siły Zbrojne. Prawicowy konserwatyzm likwiduje i znosi każdą formę alternatywnego systemowo myślenia. Zagrożeniem dla wolności i niepodległości są dzisiaj nie ci, którzy wychodzą na ulicę – tych jest bowiem mniejszość i są to ludzie przez system uciskani, manifestujący w ten sposób swoje niezadowolenie – lecz ci, którzy siedzą w domach i dla których wyłączna świadomość to świadomość konserwatywnie narodowa i konserwatywnie neoliberalna. To ich siłami jest utrzymywany obecny porządek.

Lewica w Polsce (w odróżnieniu od prawicy) nie jest w stanie skonstruować masowo osiągalnej tożsamości. Te problemy z tworzeniem ‘własnego ja’ biorą się z akceptacji prawicowej polityki historycznej. Potencjalnie taką tożsamością mogłaby być tożsamość klasowa, językiem klasowym nikt się jednak w Polsce nie posługuje, a szef Solidarności swoją działalność rozpoczyna od zdejmowania Lenina z bram stoczni. Lewica pod naporem neoliberalnego kosmopolityzmu zrezygnowała też z lewicowego patriotyzmu i tak pozostała bez większego buntu, służąc za dodatek do prawicowej ekstremy i grupę od happeningu.

Tak jak pisałem, faszyzmu w Polsce nie ma, jest jedynie marginalny ruch nacjonalistyczny, który przeraża część establishmentu tym, że w ogóle kogokolwiek jest w stanie wyciągnąć z domu, sprzed telewizora i oderwać od hipnotyzujących reklam/seriali. I w tym miejscu lewica poniosła klęskę, nie potrafiąc zgromadzić większej ilości zwolenników przy okazji swoich przedsięwzięć i obchodów własnych świąt, które nie posiadają żadnej ukierunkowanej energii, stając się albo festynami starości, albo marszami wyłącznie mniejszości.

Nacjonalizm to wyraz tłamszenia Polaków przez kapitał. Nacjonalizm jest także kapitalistycznym oszustwem, które wartości narodowe przebiera w łaszki ultrakapitalistycznego programu gospodarczego. Narodowcy to dobro hodowane przez neoliberalne centrum i establishment, to jednocześnie zło wyolbrzymiane, niepoważne, i zło odświętne. Istnienie groźnej ekstremy uprawomocnia praktycznie wszelkie ‘porządkujące’ działania rządu, dlatego też liberalne media za wszelką cenę starają się straszyć ekstremami, podając rzadkie przykłady pobicia jako czołówkowe newsy.

Walec historii, który po Polsce się przejechał jest walcem prawicy poprawnie politycznej. Spór na linii Rząd, PiS, ONR… to spór w obrębie jednej rodziny, która łatwo dochodzi do porozumienia w kluczowych kwestiach takich jak: gospodarka, II RP, ocena PRLu, stosunek do Piłsudskiego, Dmowskiego i inne…

Czemu jednak jedna prawica wydaje się być ‘normalna’ a druga - z trudem zauważalna - określana jest mianem faszystowskiej? Czemu partie, które głosują za upamiętnieniem NSZ, posyłają wojska na kolonialne wojny i awantury i faktycznie sprawują totalitarną władzę przy pomocy dyktatury kapitału nie są nazywane faszystowskimi? Bo robią to pod krawatem, a nie w ciemnej bluzie i z kamieniem w łapie?

To właśnie jest prawicowy konserwatyzm, ten niedostrzegalny, ‘zwyczajny faszyzm’ naszej ery, którego pewność siebie i pociągająca dla wielu majętność zakrywa prawdziwą naturę zjawiska i rzeczywistą naturę politycznej rzeczy.

I jak to często bywa - jest jeszcze gorzej niż się to z pozoru wydaje.


[1] Faszyzm to określenie odnoszące się do ruchu, który zawiera w sobie - kluczowe - elementy narodowego socjalizmu. Takich elementów nawet najbardziej radykalne grupki polskiej prawicy praktycznie nie posiadają. Faszyzm jako kult państwa, kult umundurowanej partii i władzy totalnej jest w Polsce kompletnie nieobecny. Mamy tylko tych, którzy przedawkowali zalecaną dawkę IPNu i tych, którzy przesadzili z kultem żołnierzy wyklętych, chcąc manifestować swoją miłość do nich nawet nawet wtedy, gdy pora raczej na jesiennego grilla...

Z dala od kałuży historii

Lewica powoli kupuje prawicową koncepcję święta niepodległości, która polega na upodobnianiu święta odzyskania niepodległości do święta zmarłych. W takiej licytacji liczy się tylko to, kto wyciągnie na rocznicę lepszego trupa z szafy i kto pochwali się fajniejszą wersją historii starożytnej - najlepiej taką z bogatymi nawiązaniami do Dmowskiego lub jego ówczesnych oponentów. Kompleksy lewicy, która myśli o sobie, że jest znikąd leczyć trzeba inaczej i gdzie indziej.

Jeśli pisałem o odzyskiwaniu patriotyzmu to bynajmniej nie chodziło mi o odzyskiwanie trupów z szafy. Pojedynek na przeszłość musi wyglądać inaczej.

Całą polityczną energię lewica powinna skierować na przekierowanie patriotyzmu z przeszłości na przyszłość. Tylko w ten sposób można odróżnić się od prawicy. Wszelkie ewentualne spory historyczne załatwiać należy wewnątrz i w obrębie organizacji, najlepiej cementując je warstwą pożytecznej praktyki politycznej na teraz. Im dalej od dyskursu rozrachunków tym lepiej.

Wyścigu na relikwie lewica nie wygra. W ogóle nie powinna brać w nim udziału. Praktyki nawiązującej do historii lewicy, która sięga po postacie z lat 20-tych ubiegłego wieku, byle tylko nie mówić o niczym związanym z rzeczywistością, która trwała jeszcze 22 lata temu jest tyleż śmieszna co operetkowa. Teraźniejszość potrzebuje przykładów z historii, ale nie przykładów historycznej archeologii symbolicznej, lecz przykładów rozwiązań i przykładów działania.

Archeologią lewica będzie mogła się zająć wtedy, gdy na powrót zaistnieje i na nowo odrodzi się w świadomości publicznej. Prawica może sobie pozwolić na sekcję nekrofilną, lewica nie. Lewica musi zaistnieć na poziomie praktyki teraźniejszości, a nie ustawiać się w szeregu z innymi ruchami pomnikowymi.

Przed bagnem i kałużą historii należy w wypadku polskich skłonności do historycznej nekrofilii wyłącznie uciekać. Zamiast tego trzeba mówić wyłącznie o tym co teraz, teraz, teraz.

Bez różnicy

Medialny szum wokół wyborów prezydenckich w USA trwa już od wielu tygodni. Zainteresowanie wyborami w Stanach Zjednoczonych znacząco przekracza w Polsce zainteresowanie jakimikolwiek innymi wyborami zagranicznymi. Szybko dociera do nas, że musi chodzić o coś naprawdę bardzo ważnego, skoro tylu dziennikarzy, tylu komentatorów i tyle stacji telewizyjnych zajmuje się tym tematem tak intensywnie. Tak duże zainteresowanie wyborami w USA jest podyktowane przede wszystkim tym, że Polska od dłuższego czasu jest w stanie politycznej zależności /czy też służalczości/ wobec Wielkiego Brata zza oceanu.

Mamy do czynienia z wyborami, podczas których koronowany zostanie nowy, współczesny Cezar.

Niełatwo jest przedrzeć się przez cyrkowe i estradowe sztuczki kampanijnej fasady – niewielu osobom też się ma to udać. Nas jednak mniej interesować powinno to co ma do powiedzenia Fryzjer Obamy, która gwiazda estrady wystąpiła podczas przemówienia Romneya i który z kandydatów lubi rozwiązywać krzyżówki, a który wybiera tylko ekologiczną sałatę.

Zadajmy sobie pytanie o faktyczne różnice pomiędzy jednym i drugim kandydatem. Jaka jest polityka w wydaniu Obamy, jaka jest polityka w wydaniu Romneya? A wreszcie – czym są Stany Zjednoczone?

Od razu powiem, że mało interesuje mnie wewnętrzna polityka gospodarcza USA. Tutaj różnice między kandydatami są największe, tutaj też faktycznie możemy mówić o jakichkolwiek różnicach. Obama jest tutaj delikatnie na lewo od Romneya, choć jego rekordowa pomoc dla banków i prywatnych firm w postaci pakietu ratunkowego nijak nie przełożyła się na nacjonalizację, czy na przejęcie kontroli nad tymi instytucjami i zamienienie ich w mienie społeczne.

Nie jestem jednak obywatelem Stanów Zjednoczonych, niewielką też różnicę robi mi to co okupanci Iraku i Afganistanu robią później z kradzionymi pieniędzmi pochodzącymi z eksploatowanych w koloniach złóż surowców. Zachęcam więc do innej niż amerykańskiej refleksji nad wyborami w USA, zachęcam nie do refleksji kolonizatora, lecz do refleksji kolonizowanych.

Bez wątpienia Romney znajduje się na prawo od Baracka Obamy. Reprezentuje bardziej twardogłowe, bardziej rusofobiczne i bardziej zimnowojenne podejście w sprawach polityki międzynarodowej. Dlatego prawica polska upatruje w nim szansy na powrócenie do planu budowy tarczy antyrakietowej, dlatego też wybór Romneya na prezydenta prawdopodobnie sprzyjałby PiSowskiej polityce. Czy jednak Obama to dla nas lepsza ‘oferta’? Nie bardzo. Nasza obecność w amerykańskich napaściach jest stale taka sama, rządzi nami sprzyjający USA, odporny na wszelkie zmiany polityczne minister spraw zagranicznych. Z perspektywy Polski nie zmienia się więc zbyt wiele. Z perspektywy świata podobnie: czy to krwawy noblista, czy krwawy bushysta - jeden pies. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że lepszy już krwawy bushysta - bowiem wszystko co fałszywe i pozornie dobre mąci tylko w głowach idealistów (a także lewicowców) wydając im się dobrem nie tylko z pozoru. Reklamowanie ‘dobra do wewnątrz’ kosztem ‘zła na zewnątrz’ też nie wydaje się być działaniem moralnym.

Prezydent USA to trybik imperialnej machiny korporacyjno-militarnej. Imperialistyczny interes amerykański dominuje nad wszystkim pozostałym i jest dobrem transpolitycznym, niezależnym od sztandaru rządzącej partii, czy prezydenta. Wizje kandydatów są więc takie same. Imperializm i funkcje imperium są stałe i niezmienne. Obsługa może nosić krawat albo muszkę, lecz zawsze będzie robić to samo. Maszyna zatnie się dopiero w chwili, w której mechanizm eksploatacji przestanie być skuteczny i aprobowany.

Nie ma więc większej różnicy między obydwoma kandydatami. Nie ma większego znaczenia kto wygra te wybory. Kapitał na pewno wolałby Mitta Romneya, jemu też dałbym większe szanse na zwycięstwo dzisiejszej nocy (Czarnoskóry prezydent przez dwie kadencje to już chyba jak na Stany zbyt wiele, zwłaszcza że jest jeszcze opcja oszustwa wyborczego). Jeśli jednak wygra Obama strategia polityczna imperium i tak nie ulegnie zmianie, w obydwu wypadkach możemy za to rychło spodziewać się wojny na Bliskim Wschodzie.

Wojna pod flagą smoleńską

Przejście od polowania na czarownice radzieckie do polowania na wewnętrznego wroga dokonało się w Polsce płynnie i bezszelestnie. Teoria zamachu smoleńskiego bez trudu toruje sobie drogę na polityczne salony, jest bowiem naturalnym rozwinięciem 'odwiecznego konfliktu', który toczy się w Polsce pomiędzy PO i PiS. Sam 'zamach' to dla PiSu nic innego jak ostateczny dowód na sprzeniewierzenie polskości i kolaborację Donalda Tuska z Władimirem Putinem i mordercami z Katynia.

Konflikt ten ma dwie twarze i dwa oblicza.

Pierwsza twarz to twarz pozorna. Na tym poziomie rzeczywiście chodzi o rzekomy zamach na Lecha Kaczyńskiego i pasażerów oraz załogę Tupolewa. To tutaj właśnie Macierewicz, niczym Chuck Norris pilnuje prawa i porządku będąc ostatnim mężem sprawiedliwości w naszym kraju. To tutaj teorie o trotylu i nitroglicerynie wydają się być tak prawdziwe, że nawet gdyby okazały się fałszywymi należałoby im pomóc i dołożyć nieco od siebie, byle tylko dopełnić obrazu zdrady narodowej i wyjawić straszliwą prawdę prawd.

Druga twarz, schowana za konfliktem pozornym nie objawia się w tak prosty i bezpośredni sposób. To tutaj jednak należy upatrywać prawdziwych przyczyn trwającego sporu.

Dla PiSu katastrofa smoleńska to jedyna prawdziwa szansa na uzyskanie autonomicznej podmiotowości politycznej. Tak naprawdę PiS to PO bis, partia identyczna w kwestiach gospodarczych i niewiele odbiegająca od PO w kwestiach polityki obyczajowej, czy nawet religijnej. Pozostaje jeszcze tylko kwestia polityki zagranicznej. Poza walką o pozór własnej tożsamości (która w warunkach polskich przemienia się w stan permanentnej paranoi) to właśnie drobne różnice w polityce międzynarodowej są dziś prawdziwą osią sporu pomiędzy tymi dwoma partiami.

PiS ciągle kokietuje USA i UE potencjalnie bardziej agresywną polityką zagraniczną skierowaną ku Europie Wschodniej. Smoleńsk to symbol tej polityki, polityki wykraczającej poza wszelkie granice rozsądku. Chodzi tu o nic innego jak o stare, dobre odbieranie wpływów Rosji i granie roli klina pomiędzy Niemcami a Rosją, zgodnie z niemłodą waszyngtońską strategią przyjętą po 1989 roku. Dlatego Kaczyński zabiegał o posłuch w kongresie, dlatego też liczy na bliższą współpracę z USA i odzyskanie projektu tarczy antyrakietowej po możliwym dojściu do władzy Mitta Romneya. Upór PiSu w dążeniu do prawdy o Smoleńsku tylko utwierdzić ma wszystkich w poważnie rusofobicznych zamiarach tej partii i odebrać ma Tuskowi jego zagraniczne poparcie.

Prawdziwa polityka przejawia się w Polsce niemalże wyłącznie w kwestiach stosunku do takich państw jak Ukraina i Białoruś, w kwestiach 'walki o demokrację' na Wschodzie. Reszta to zapychacze.

Spór o Katastrofę Smoleńską to więc spór o stopień reakcyjności społeczeństwa polskiego oraz o poziom reakcyjności polskiej polityki zagranicznej. Spór ten będzie trwał nawet gdy utraci(ł) już wszelkie pozory racjonalności, aż do utraty wszelkiego rozumu i zdrowia psychicznego politycznych aktorów. Wojna polsko-polska, którą nieustannie straszą nas media to przebrana w scenerię smoleńską córka hodowanej u nas nieustannie Wojny polsko-ruskiej.

Katastrofa Smoleńska, jako matka nowej - tym razem wewnętrznej - prawicowej wojny i przeciwieństwo Cudu nad Wisłą stała się bytem ponadczasowym i nieśmiertelnym.

Odzyskać patriotyzm

W coraz bardziej prowincjonalnej Polsce coraz więcej pojęć zawłaszczają na swój wyłączny użytek różne grupy i odłamy politycznego marginesu. Każda frakcja polityczna pragnie mieć swoje własne słowo, dla jednej będzie to równość, dla drugiej moralność, dla jeszcze innej - patriotyzm. Słowa-klucze (wobec niepopularności prawdziwych programów politycznych) stały się programami zastępczymi i teraz każdy chce mieć dla siebie swoje własne zaklęcie. Szczególnie ten ostatni przypadek powinien zwrócić naszą uwagę.

Patriotyzm został całkowicie wchłonięty przez prawicową narrację i konserwatywny dyskurs polityczny. Patriotyzm w kraju nad Wisłą automatycznie oznacza dziś antysocjalizm i antykomunizm. Przyzwolenie na to powszechne jest nawet na lewicy. Patriotyczne = Piłsudczykowskie. Jedyna prawdziwa Polska to zgodnie z przekonaniem ‘patriotów’- II RP. Polskość w latach powojennych odznaczała się z kolei wyłącznie w walkach z ‘sowiecką okupacją’, aż do wspaniałego wyzwolenia roku 1989.

Scena polityczna uległa w Polsce takiemu przesunięciu na prawo, że mamy obecnie nawet deklaratywnie lewicową wersję prawicy, co nie powinno nas dziwić w kraju, w którym ostrożni socjaldemokraci przepychają się po kątach, z rzadka będąc dopuszczanymi do głosu w publicznej debacie i do tego uchodząc za skrajnych radykałów.

Kradzież patriotyzmu przez prawicę nie była łatwa, powiodła się głównie dzięki bierności i naturze nowolewicy. Nowolewica (wychowana na Gazecie Wyborczej) lekką ręką oddała patriotyzm, kwestię narodową, wątki emancypacji narodowej i z miłością poświęciła się wyłącznie kwestiom swobód obyczajowych (w wersji liberalnej, dalekiej od wątków ekonomicznych). Z czasem lewica ekonomiczna zaczęła pojawiać się na nowo, w swej uszczuplonej i wystraszonej formie. Pomimo tego, że posiada ona szerszy od nowolewicy horyzont to i tak nie zdecydowała się sięgnąć z powrotem po język narodowej emancypacji – zamiast tego zrobiła prawie wszystko byle tylko odseparować się od wszelkich form narodowego patriotyzmu i przybliżyć się do kosmopolitycznego, neokolonialnego, ‘dyskursu-glamour’, jakim posługuje się (neo)liberalna prawica.

To spowodowało, że patriotyzm tak jak i pojęcie narodu stał się domeną wyłącznie PiS-u, antykomunistów i innych egzotycznych odmian nacjonalizmu. W ten sposób doszło też do rozłamu na ‘lewicę patriotyczną’, która coraz bardziej zbliżając się do prawicy jednocześnie uważa się za jedyną patriotyczną lewicę, oraz na ‘lewicę wolnościową’, której program to w gruncie rzeczy zlepek o charakterze anarchistyczno-liberalnym. Specyficzny dyskurs anarchizmu, zgodnie z którym naród = państwo, a państwo = zło zgrabnie łączy się w tym punkcie z polityczną linią neoliberałów i burżuazji, dla której każda intensywniejsza obecność państwa = zagrożenie dla kapitalistycznych interesów.

Polska lewica zupełnie zapomniała o swojej podstawowej narracji i wyparła się jej. Swoje zrobił też w tej sprawie napór produkowanych przez IPN ‘prawd historycznych’. Zgodnie z tymi ‘prawdami’ cały okres PRL-u oceniać należy jako okupację, a wszyscy którzy brali w niej udział z automatu stają się tożsami z ruskim najeźdźcą i złem najstraszliwszym. W odpowiedzi na tę indoktrynację wystraszonej lewicy nie pozostało nic innego jak wyprzeć się swojej własnej historii i albo uwierzyć w prawicowe prawdy, albo w ogóle zrezygnować z jakiegokolwiek oparcia historycznego. Patriotyzm socjalistyczny i komunistyczny został wymazany z kart historii.

Podczas gdy w rzeczywistości to właśnie lewica w swej historii sięgała po najczystszy patriotyzm, a wszystkie udane rewolucje socjalistyczne zawsze połączone były z ideologicznym ruchem narodowo-wyzwoleńczym. Komunizm, rozumiany jako klasowe braterstwo narodów również był i jest nadal projektem czysto patriotycznym - innym oczywiście od tego patriotyzmu, który każe klękać przed klerem i posyłać dzieci na barykady powstańcze.

Neoliberalna okupacja i fakt skolonizowania Polski przez zagraniczny kapitał wzmacniają tylko polityczną siłę postulatów propaństwowych i narodowo-wyzwoleńczych. Żądania sprawnego i opiekuńczego, socjalnego państwa łączą się w społeczeństwie z wizją silnego i zjednoczonego narodu. Po taki język sięgają współcześnie wszyscy przywódcy socjalistyczni, na czele z Prezydentem Chavezem. Ten naród to naród inny od tego, który żyje w głowie nacjonalistów i klerykałów - o ten właśnie naród lewica musi zawalczyć, musi też odzyskać swój narodowo-wyzwoleńczy charakter.

Z tej perspektywy różnego rodzaju ‘blokady’ marszu niepodległości tylko odklejają lewicę od jej naturalnego miejsca (a także od jej elektoratu), uniemożliwiają jej też wypłynięcie na szersze polityczne wody. Korzysta na tym wyłącznie polityczne centrum i neoliberalny establishment.

Własne marsze niepodległości, z własną koncepcją patriotyzmu i narodowości to najlepszy pomysł na promocję lewicowego patriotyzmu. A ten lewica musi odzyskać.

Tak nam dopomóż Biedronka

Coraz biedniejsi i coraz bardziej upokorzeni Polacy wypełzają ze swych mieszkań (przynajmniej ci, którzy je mają) w poszukiwaniu jedzenia. Każdego dnia o jedzenie jest coraz trudniej. Po pierwsze szybko zmieniono więc definicję jedzenia i definicję tego co jadalne... to, co można nazwać jedzeniem ewoluuje tym szybciej, im szybciej zwiększa się liczba żyjących w naszym kraju ludzi ubogich.

Jedzenie niejedno ma imię.

Kapitalistycznie niewydolne sklepy ze zdrową żywnością, skrajnie nieefektywne niewielkie sklepiki osiedlowe i "samy" zdychają śmiercią (prawie)naturalną. W obliczu przemian w obrębie konsumpcji niezbędna była nowa idea, nowy pomysł na karmienie i zaopatrywanie obywatela. I nie chodzi tu o śmietniki. Potrzebny był więc sklep, który będzie możliwie jak najtańszy, gdzie (dzięki wstawiennictwu najświętszej panienki) niska cena nie oznaczałaby niskiej jakości, w którym będzie wszystko, który mógłby po prostu stać się elementem naszej wspaniałej religii neoliberalizmu i jej użytecznym bożkiem.

Tak właśnie, jako element nowej trójcy przenajświętszej balcerowiczyzmu narodziła się sieć sklepów Biedronka.

W ubiegłym roku spółka-właściciel Biedronki, Jeronimo Martins odnotowało zysk na poziomie 240 mln, z czego aż 70 procent z tego w Polsce(!). Właśnie otwarto u nas dwutysięczny sklep tej sieci (idą łeb w łeb z kościołem!), Biedronka sponsoruje nawet reprezentację polski w piłce nożnej, a w chwili obecnej łącznie zatrudnia już około 36 tysięcy osób.

Jak widać, na małżeństwie z Biedronką wychodzimy wyłącznie na nasze. Mamy pracę, mamy jedzenie, mamy reprezentację... czegoż chcieć więcej? Jedyny prawdziwy problem jaki nam pozostał to problem niedomkniętego dachu na Stadionie Narodowym - poza tym, wszystko idzie ku najlepszemu. Biedronka jest śmiertelnie wręcz skuteczna i efektywna, do tego stopnia, że możemy jej nawet wybaczyć wyroby czekolado/mięso-podobne i czasem zbyt inwazyjne wykorzystywanie cudu technologicznego, jakim bez wątpienia są ulepszacze dopełniaczy wypełniaczy, (pamiętajmy!) identyczne z naturalnym.

Państwo Polskie, jak dobrze wiemy, jest słabe. Biedronka natomiast - jest coraz większa i silniejsza.

Dlatego - w obliczu słabości państwa polskiego i skorumpowania łżeelit rządzących powinniśmy zastanowić się poważnie nad przekazaniem całości funkcji państwowych sieci sklepów Biedronka. Skoro wszyscy już i tak kupują w biedronkach i jedzą produkty z biedronek, to może czas też na biedronkowe szpitale, biedronkowe szkoły, biedronkową pocztę i biedronkową policję...

Biedronka z pewnością nie dopuściłaby do katastrofy smoleńskiej. Politycy w podróż do Smoleńska udaliby się nie samolotem, lecz hulajnogami z Biedronki.

I z tych powodów, jeśli pragniemy mieć naprawdę tanią pracę, a przecież wszyscy marzymy wyłącznie o tym, powinniśmy też dążyć ku taniości powszechnej. Tanie powinno być wszystko. Uniwersalnie. Na zawsze. Tak nam dopomóż Biedronka.

Przypuszczalnie Biedronkowa Rzesza Polska i tak będzie mniej nieprzyjazna obywatelowi i mniej tania niż taniość ultraneoliberalizmu naszych rządzących... wiele naprawdę nie trzeba, wystarczy jedynie orła z godła zdjąć i zastąpić go tłustą, okrągłą (niczym okrągły stół) biedronką. W tym zakresie problemów nie przewidujemy, kolory jednego i drugiego są nawet do siebie podobne.

Reszta zrobi(ła) się już sama.

Zadłużcie się jeszcze bardziej... P.S - Radźcie sobie sami

Rząd dostrzegł wreszcie problem niedoboru mieszkań. Pojawił się nowy projekt. Dofinansowywanie nowych mieszkań dla młodych ludzi ma się w Polsce odbywać poprzez dofinansowywanie... kredytów.

Umarzanie kilku procent kredytu to nowy sposób, którym rząd chce załatać braki mieszkaniowe. Pomysł, delikatnie mówiąc, chybiony.

Państwo nie tylko promuje tym samym zadłużanie się w nieskończoność, ale przede wszystkim ignoruje 3/4 społeczeństwa, czyli wszystkich tych, których na wysokie kredyty nigdy nie będzie stać. Kto może się zadłużać? Komu banki udzielają kredytów?

Przede wszystkim stale zatrudnionym. Tym, których dochody pochodzą ze śmieciówek (a przypominam, na śmieciówkach w Polsce pracuje 1/3 zatrudnionych) te kredyty nigdy nie zostaną udzielone. Jak otrzymać kredyt w kraju, w którym oficjalna ideologia promuje śmieciową elastyczność?

Dobre pytanie.

Nikt oczywiście nie wpadnie na oczywiste rozwiązanie problemu: społeczne budownictwo mieszkaniowe. Bo przecież na tym w żaden sposób nie zarobiłby banki, byłby to czysty koszt, a przecież koszt to w neoliberalnym słowniku słowo nieczyste. Koszt nie przynoszący natychmiastowo przekraczającego go zysku to grzech śmiertelny. Grzech niekapitalizmu, którego najlepszym przykładem są kompletnie nieopłacalne z tej perspektywy dzieci. Chyba należałoby z nich zrezygnować.

Kościoły jak widać są różne.

W swojej dzisiejszej wypowiedzi Premier stwierdził, że wolałby, by jego syn był spawaczem, niż bezrobotnym. Zachęcał też do zmieniania zawodów i pracowania w zawodzie niewyuczonym.

Cóż za genialny pomysł! W końcu jak twierdzą eksperci "lepsza jakakolwiek praca niż bezrobocie". Tak jak gdyby ludzie z własnej woli siedzieli na bezrobociu, tak jak gdyby miliony miejsc pracy roiły się na rynku.



Niestety, jedyna potencjalna kuracja została zakazana. Trup koncepcji tworzenia miejsc pracy przez nasze państwo został pochowany już dawno temu.

Premier, szef państwa, które zajmuje się przecież edukacją, bezradnie rozkłada ręce. Nie ma dla niego nic dziwnego w tym, że kształci się ludzi po nic, że nie istnieje żaden plan zatrudnienia. Wyrzucanie pieniędzy na śmietnik, kompletna fikcja edukacji nie są już nawet dla niego sprawami wstydliwymi.

Jest to normalność.

W niewolniczej dziurze

Sejmowy cyrk trwa.

Mieliśmy dziś dosłownie wszystko.


1) Premiera snującego kłamliwe wizje i nie czującego się odpowiedzialnym za sytuację gospodarczą w kraju

2) Palikota skarżącego się na to, że zagłosował za podniesieniem wieku emerytalnego za frajer

3) PiSowców uwrażliwionych społecznie, na kilka dni po tym jak głosowali za projektem Solidarnej Polski dotyczącym zaostrzenia prawa aborcyjnego

4) Hucpę z nibypremierem Glińskim na czele

5) idiotyczne głosowanie nad wotum zaufania

...


Sytuacja nie wygląda zbyt różowo.


Jedyne inwestycje państwowe, jakie planowane są przez rząd to takie, które przydatne będą przede wszystkim dla kapitału. Dlatego ciągle mówi się głównie o autostradach. Majaczące na marginesie przedszkola i urlopy macierzyńskie to tylko zasłona dymna, doskonale wiemy przecież jaka do tej pory była polityka Platformy w stosunku do kobiet i rodzin. Wiemy też z jakim zapałem zatrudniane są przez naszych pracodawców kobiety, które zamierzają mieć dziecko i skorzystać z macierzyńskiego.

Naczelnym zadaniem Tuska jest to, żeby jego państwowy komitet barbarzyńskiej eksploatacji nie rozsypał się do reszty, tylko dalej zbierał podatki [głównie od pracowników] i wydawał później te środki na to, czego od państwa wymagają prywatni inwestorzy.

Cisza wokół tematu systemu podatkowego to dowód na to, że nic się nie zmieni.

Uskładkowienie umów śmieciowych okazało się dla Premiera projektem zbyt rewolucyjnym. Tusk w jeden dzień nieomalże nie stracił władzy, tylko z tego powodu, że w mediach pojawiły się pogłoski(!) o tym iż zamierza on uzusowić ten rodzaj umów.

Teraz wmawia się nam, że ZUS i podatki płacone przez zatrudniaczy to dla pracownika same szkody. Emerytury, publiczna opieka zdrowotna, prawa socjalne... wszystko to jest jedynie chorym wymysłem państwowej biurokracji, a dla pracownika najlepiej będzie, jeśli otrzyma na swym śmiertelnie uelastycznionym stanowisku 300 zł i sam opłaci sobie to wszystko.

Największym sukcesem Polski po 1989 roku jest przecież zrobienie z Polaków taniej siły roboczej. Podpychanie 'taniego polaka' zachodniemu pracodawcy stało się prawdziwym rytuałem, dla każdej partii i dla każdej władzy. Nie ma tu miejsca na jakąkolwiek godność.

Wszyscy grają dziś w ciuciubabkę, obiecują inwestycje, ale nie chcą sięgnąć do kieszeni kapitalistów i najbogatszych. Nikt nie chce inwestować w publiczną własność w ten sposób, aby uzyskiwać z niej stałe przychody. Premierowi pozostaje więc tylko składać puste obietnice, twierdzi on wręcz, że nowe inwestycje mogą być finansowe ze środków pochodzących z.... prywatyzacji! (Pojawia się tylko pytanie jak długo można się utrzymywać z własności powstałej w PRL-u?)

Kiedy Premier nauczył się robić coś z niczego - nie wie nikt.

Tusk wieszczący nadejście chudych lat, z uporem neoliberalnego oszołoma stosuje logikę kryzysowego zaciskania pasa, za żadną cenę nie chce jednak porównać naszej sytuacji do sytuacji krajów przeżywających obecnie największy kryzys. Zamorski kryzys bogatych gospodarek unijnych to świetny pretekst do tego, by doić niewolników jak tylko się da. W tym kontekście, nasz wzrost gospodarczy to tylko dowód na to jak dobrze się nas doi.

Nasz kraj nie ma prawa się zmienić. Polska to niewolnicza dziura, a myślenie o poprawie zastąpione zostało myśleniem o podtrzymaniu stanu obecnego. Wszyscy pocą się wyłącznie nad tym, żeby niewolnicza dziura trwała. Przodują w tym oczywiście neoliberalne think-tanki i ich energiczni lobbyści.

Dramat polityków, którzy są najemnikami neoliberalnej ideologii polega na tym, że nawet jeśli zechcą oni zmienić sytuację gospodarki na lepsze, to metody, którymi się posłużą będą metodami z teki neoliberalnych ekspertów i z wiadra neoliberalnej oczywistowości.

W tym języku lekiem na bezrobocie jest obniżanie kosztów pracy, lekiem na kryzys jest zaciskanie pasa, zaś lekiem na państwową biedę jest likwidacja państwa.

Praca, czy niewolnictwo?

Neoliberalne gadzinówki ruszyły na żer. Informacje o domniemanej propozycji uzusowienia umów śmieciowych, którą miałby przedstawić Donald Tusk w swoim piątkowym Expose wywołały prawdziwy skandal. W jednej chwili cały kapitał obrócił się przeciwko Premierowi, w jednej chwili kapitał zdecydował się Tuska zniszczyć.

Nagle nawet PiS, w osobie Adama Hoffmana, zrezygnowało z postulatu uskładkowienia umów śmieciowych, ukazując swoją prawdziwą, neoliberalną, burżuazyjną twarz i bez żadnych wyrzutów sumienia depcząc swoje wcześniejsze obietnice. Podobnie PSL, słowami Pawlaka zaczęło przestrzegać przed spodziewanymi planami Tuska, wicepremier stwierdził wręcz, że to dzięki umowom śmieciowym uniknęliśmy kryzysu i dzięki temu nie jest u nas tak źle jak w Hiszpanii.

Fakt, tak źle nie jest... jest kilka razy gorzej i biedniej.

Tusk ma nóż na gardle. Wie doskonale, że społeczeństwo ustawicznie pogrąża się w biedzie, a jednocześnie odnotowujemy przecież stały wzrost gospodarczy. Nieuzusowienie umów śmieciowych to dla Tuska gwarancja utraty opinii i władzy, gwarancja problemów budżetowych, krachu emerytalnego i katastrofy politycznej. Jego instynkt przetrwania może kazać mu realizować zadania racjonalne, nawet kosztem akceptacji antyneoliberalnego charakteru tych postulatów.

Pracobiorcy (czyt. 'pracodawcy' oszukańczo zwani pracodawcami, albo po prostu właściciele kapitału) straszą nas / pracowników najemnych / , że jeśli umowy śmieciowe zostaną obłożone zusowską składką to oni zrezygnują z zatrudniania pracowników i wszyscy wylądujemy na bruku. To czysty szantaż. Państwo musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jest za realizacją interesów ok. 5% społecznej śmietanki właścicieli, czy też jest od tego by zabezpieczyć godziwą pracę, płacę i emerytury druzgocącej większości społeczeństwa. To spór o to, czy Polska jest, czy nie jest kolonią.

Pracobiorcy otwarcie kłamią - to że zmniejszy się ich stopa zysku nie zmieni tego, że warunki zatrudniania (a więc i wyzysku) w Polsce i tak pozostaną jednymi z najatrakcyjniejszych w regionie i całej Unii Europejskiej. Komitet barbarzyńskiej eksploatacji - którym jest rząd RP - musi zmienić swoją strategię. Wyzysk w tej skali co dotychczas musi się skończyć. Chyba, że mielibyśmy zrezygnować z tego , co pracobiorcy nazywają 'kosztami pracy', a więc z emerytur i z ubezpieczenia zdrowotnego. Tego nie zrobimy. Na to nie pozwolimy.

Myślenie prostackiego wyzyskiwacza jest proste. Życie pracownika zarówno przed podjęciem pracy, tak jak i życie pracownika po podjęciu pracy nic go nie obchodzi. Nie interesuje go nawet jego stan zdrowia, bo zawsze może przecież zastąpić jednego taniego frajera, drugim tanim frajerem, zwłaszcza, że do 67 roku życia i tak mało kto dożyje, jest więc z kogo wybierać. Poza maksymalną, krótkotrwałą eksploatacją naszych pracobiorców nie interesuje nic.

Oni chcą byśmy my też nie byli zainteresowani niczym innym, tylko tym, żeby oni mogli dawać nam jak najmniej.

‘Pracodawcy’! Nie zatrudniajcie jeśli macie wyzyskiwać ludzi do tego stopnia, że nie stać ich będzie na emeryturę, jeśli nie stać ma nas być na opiekę zdrowotną. Jeżeli nie stać was na pracowników, jeśli bycie zatrudnionym ma oznaczać bycie niewolnikiem to zajmijcie się czymś co potraficie, zajmijcie się godziwszym zajęciem. Do biznesu po prostu się nie nadajecie! Na wasze miejsce przyjdą inni, którzy nie chcą mieć w sercu Europy Bangladeszu, a jeśli nie – społeczeństwo poradzi sobie bez was.

Kłamstwa, że zamkniecie firmy, gdy zostaną uskładkowione umowy śmieciowe wciskajcie komu innemu. Z czego będziecie żyli jeśli pozamykacie firmy? Co będziecie robić?

Nie wmawiajcie nam polityki jedności narodowej. Polityka jedności społecznej nie istnieje - nie, jeśli w jedności tej mają znajdować się cyniczni wyzyskiwacze. Jeżeli zieloność naszej wyspy ma wiecznie polegać wyłącznie na tym, że jej mieszkańcy są najtańszą siłą roboczą w Europie, to lepiej tą wyspę spalić i zacząć budowę kraju od nowa.

Paradoksy nieobecności państwowości

Najnowszy sondaż TNS Polska daje PiS-owi 39% poparcia, to aż o 6% więcej niż Platformie Obywatelskiej. Nikogo nie powinno to dziwić. Zdecydowanej większości Polaków żyje się dziś kiepsko, lub też całkiem źle. Język protestu, nawet nieważne jakiego konkretnie, trafia do ludzi. Maglowane przez Kaczyńskiego hasło "Alternatywa", debata ekonomiczna z ekspertami o antyliberalnym wydźwięku i rezygnacja z wyłącznie smoleńsko-ciemnogrodzkiej retoryki przynoszą zamierzone efekty. Wyborcy, jak się okazuje, są nawet w stanie przełknąć macierewiczową smoleńszczyznę, jeśli otrzymają choć cień szansy na to, że sytuacja gospodarcza Polski ulegnie poprawie. Istnieją powody ku takiej desperacji.

Kilkanaście procent bezrobocia, brak pracy dla młodych ludzi, brak planowania zatrudnienia, zdewastowany system edukacji, niemożność kupienia mieszkania na własność, macierzyństwo skazujące na biedę, głodowe płace... to szara, polska rzeczywistość. Ukoronowaniem tej pogłębiającej się nędzy będzie sprywatyzowanie już okradanej i rozbieranej służby zdrowia.

Narodził się już nawet pierwszy symbol prywatyzacji opieki zdrowotnej, są nim wyrzucane od lekarza dzieci, lądujący na bruku mali pacjenci Centrum Zdrowia Dziecka.

Kolejnych skandali nie da się przemilczeć.

Liberalne partie nie mają odpowiedzi na kryzys, gdyż to ich polityka go wywołała, tymczasem lewica wydaje się być zakneblowana, SLD dusi się swoją establishmentowością i nie potrafi jak na razie poza nią wyjść. Zapraszając Rostowskiego i podejmując dyskusję głównie na temat ułatwień dla przedsiębiorców SLD, podobnie jak Ruch Palikota, udowadnia tylko, że nie jest na chwilę obecną żadną realną alternatywą, że nie wyczuwa społecznych interesów i nie potrafi ich reprezentować. Polska lewica parlamentarna aspiruje obecnie co najwyżej do miana koalicjanta Platformy Obywatelskiej, antysystemowość nikomu nie mieści się w głowie, a język sprzeciwu i protestu najzwyczajniej nie istnieje.

Żeby mógł powstać taki język musiałaby zostać przez lewicę podniesiona kwestia najważniejsza. Problem Polski to obecnie przede wszystkim problem słabości państwa. Jego biedy, jego impotencji, jego neoliberalnego skorumpowania.

Interesów społecznych nie zabezpieczą żądni zysku "pracodawcy", których jedyną receptą na kryzys będą recepty w stylu cięcia kosztów pracy lub skracania urlopów macierzyńskich. Zabezpieczyć może je wyłącznie reprezentujące społeczeństwo, czyli pracowników, państwo. Kwestia państwowości została w Polsce zakłamana przez wieloletnią indoktrynację wolnorynkową i kolonialną, która to uczyniła z Polski podnóżek dla sił międzynarodowego kapitalizmu i jego lokalnych agentów.

Jeżeli oczekiwanie na pracę ma przestać być oczekiwaniem na cud - państwo musi zostać odzyskane. Polityka tworzenia i zarządzania miejscami pracy, a także strategia zwiększania środków do budżetu, muszą się stać sprawami priorytetowymi, polityczną kwestią numer jeden.

Bez tego możemy się co najwyżej kręcić wokół różnych wersji programów neoliberalizmu.

W taki mniej więcej sposób usiłuje budować swoją pozycję Jarosław Kaczyński. Jego prawicowa, kościelna wizja zakłada większe upodmiotowienie państwa polskiego niż ma to miejsce obecnie. Dyskurs nacjonalizmu siłą rzeczy zakłada też pewną rolę państwowości. PiS wygrywa ten wyścig o dostrzeżenie roli państwa w gospodarce. I jak na razie nie ma konkurentów...

Obudź się Polsko, Obudź się Lewico

Postępujące ubożenie polskiego społeczeństwa (i powstała w związku z nim szansa na dojście do władzy na fali niezadowolenia) doprowadziło do integracji środowisk prawicy. W marszu "Obudź się Polsko" widzieliśmy maszerujących razem słuchaczy Radia Maryja, zwolenników Prawa i Sprawiedliwości oraz związkowców z Solidarności. Siły konserwatywnego chrześcijaństwa postanowiły zjednoczyć się, żeby razem stawić czoła rządowi Donalda Tuska.

Protest pełen był haseł prosocjalnych, a także haseł katolicko-smoleńskich, nie zabrakło też naturalnie rusofobii. Słuszna krytyka neoliberalizmu mieszała się z antylewicowością, ciemnogrodzkim zacietrzewieniem i poddańczym stosunkiem wobec kościoła katolickiego. Gwoździem programu manifestacji był Tadeusz Rydzyk, którego zarówno Jarosław Kaczyński jak i Piotr Duda zapewniali o swoim poparciu dla jego sprawy.

Prawica od zawsze żerowała na antykapitalizmie ubogich i kolonizowała go swoją reakcyjno-konserwatywną narracją. I tym razem nie było inaczej. Kaczyński, niegdyś sam wprowadzający w życie neoliberalne reformy, teraz pozuje na męża stanu oburzonego biedą i bezrobociem. Piotr Duda przypomniał sobie o umowach śmieciowych i w swojej walce z Leninem nie wahał się nawet użyć cytatów z Jana Pawła II. Swoją drogą dziwi trochę to, że "Solidarność" cieszy się jeszcze jakimkolwiek społecznym zaufaniem po serii klęsk, które stały się jej udziałem - począwszy od złodziejskiej transformacji ustrojowej, a skończywszy na rządach Krzaklewskiego i AWS-u.

Wracając do samego marszu – trzeba przyznać, że odniósł on polityczny sukces. Po pierwsze, po raz pierwszy od dawna pojawiła się w świadomości społecznej jakakolwiek realna alternatywa dla rządów PO, po drugie, prawica nie bała się atakować Platformy i nazywać jej rządów złodziejstwem, czy wyprzedawaniem państwa. Wspominano o milionach emigrantów, o bezrobociu, o niskich zarobkach i niskim poziomie życia. Prawica zyskała prawdziwie radykalną twarz.

Siła języka, którym posłużyła się prawica wynika przede wszystkim z bierności i nieobecności lewicy. To lewica powinna toczyć w Polsce bój o prawa pracownicze, to lewica powinna być obecna na ulicach, to lewica powinna używać najostrzejszych słów, a nie kryć się za hasłami typu 'rozwój zamiast stagnacji', czy nieśmiało machać nóżką po kawiarniach. PiS-Radio Maryja-Solidarność odważyły się zrobić coś, czego nigdy dotąd nie potrafiło zrobić SLD - skrytykować liberalizm. Krytyka liberalizmu gospodarczego ze strony PiS jest obłudą, ale obłuda ta może okazać się skuteczna, ponieważ całkiem dobrze oddaje nastroje społeczne.

Fascynacja Kaczyńskim, który nagle ‘przemówił ludzkim głosem’, powinna mieć jednak swoje granice. Odnoszę czasem wrażenie, iż lewica nie jest do końca pewna tego, czym jest lewicowość. Pierwszy z rzędu postulat podniesienia pensji traktowany jest z miejsca jako kwintesencja lewicowości. Oczywiście nie na tym polega program lewicy, nie na tym polega program socjalistyczny.

Postulaty dotyczące podnoszenia poziomu życia pracowników są oczywiście jednym z fundamentów lewicowej polityki, są jednak i inne, równie ważne kwestie. Fundamentem jest rodzaj proponowanej tożsamości. Lewica zawsze stoi po stronie tożsamości klasowej i klasowo-narodowej, nie nacjonalistycznej, czy religijno-ksenofobicznej. Lewica to program wyzwolenia pracownika z kajdan, które zakładają mu kapitaliści i kler. Z takim programem uniwersalnego (!) wyzwolenia ani PiS, ani Radio Maryja nie mają i nie będą mieć nic wspólnego. Zachęty socjalne i obiecanki naprawy gospodarki to nic innego jak marchewka wisząca na kiju. Pamiętajmy też, że Trzecia Rzesza również podnosiła poziom życia swoich obywateli, tyle tylko, że w kilka lat później 10 milionów z nich wyparowało oddając swe życie w najstraszliwszej z europejskich wojen. Tak najczęściej kończą się prawicowe próby realizacji prosocjalnych haseł.

Już wiele razy mieliśmy w historii do czynienia z sytuacją, w której liberalna prawica wykańczała lewicę do spółki z prawicą nacjonalistyczną po to tylko, żeby później sama stać się jej ofiarą. W Polsce też mógłby spełnić się podobny scenariusz. Hodowana przez Tuska sztuczna, 'wszechogarniająca' wojna PO-PiS przy całkowitej bierności i śmierci lewicy bez trudu przerodzić może się w wojnę rzeczywistą.

To, czy polska scena polityczna na zawsze już pozostanie dwubiegunowa zależy właśnie od lewicy.

Jeśli lewica ma zatrzymać marsz na prawo sama musi stać się prawdziwą opozycją. Pewną nadzieją jest OPZZ, które zachowało trzeźwość oceny i uniknęło rydzykowo-smoleńskiego poniżenia. Szansa na lewicowy związek zawodowy to też nadzieja na lewicową partię. I tu i tu potrzebny jednak jest protest bezczelny ,bezpośredni i agresywny. „Wojna polsko-polska”, której tak boją się dziennikarze to wojna o wiele prawdziwsza i bardziej sprawiedliwa od „Wojny polsko-ruskiej”, w którą ciągle gra prezes Kaczyński. Gdyby lewica w Polsce nauczyła się języka protestu i wskazała swego politycznego przeciwnika, wówczas miałaby realną szansę na przejęcie władzy.

Protest, czy rewolucja? Jak poważny okaże się kryzys?



Protesty w Hiszpanii, protesty we Włoszech, protesty w Portugalii i protesty w Grecji przybrały na sile, stało się to niemal jednocześnie. Uzbrojeni w czerwone sztandary Grecy ścierający się na ulicach z policją to widok, którego Europa dawno nie widziała i który dużą jej część nadal jeszcze napawa lękiem i trwogą. Wściekłość europejskich społeczeństw zrodziła się z bezczelności neoliberalnych i burżuazyjnych ośrodków władzy. Zimne wyrachowanie i bezkompromisowa polityka likwidacji własności społecznej oraz wszelkich zdobyczy klasy pracującej sprowadziła na rządy gniew rozjuszonych ludzi.

Nie chcąc studzić czyjegokolwiek entuzjazmu trzeba jednak stwierdzić, że protesty te są – jak na razie - bardzo dalekie od szans powodzenia. Protesty, protesty, jeszcze raz protesty, ciągle protesty. Protest to tak naprawdę forma działania konserwatywnego. Forma działania odwołującego się do przeszłości i nawołującego do jej przywrócenia. Co prawda, protest nie zawsze musi być konserwatywny, ale patrząc na skalę: prywatyzacji, oszustw i złodziejstw, które właśnie mają miejsce w całej Europie przyznać trzeba, że manifestacje to w porównaniu z nimi trochę mało, to dość niewiele. Nie twierdzę wcale, że protest ten nie ma przyszłości, czy też, że nie należy go – w tym przypadku - popierać. Chcę raczej zwrócić uwagę na inną sprawę, mianowicie na to, że stopień zaawansowania walki klasowej w państwach zagrożonych kryzysem jest jeszcze dość niski i wczesny. Obserwowany przez nas protest rozwija swe skrzydła powoli. Strajki generalne w Grecji to dopiero pierwsze, prawdziwe symptomy poważnego działania.

Tak naprawdę obserwujemy dopiero pierwsze stadium pokazu siły ze strony pracowników najemnych. Dopiero teraz, powoli, zaczną powstawać warunki konieczne dla zaistnienia faktycznej świadomości klasowej. W grupie, zorganizowani wokół jednej sprawy, pracownicy dopiero zaczynają być "klasą dla siebie". W tym momencie protestujący poszukują języka wspólnoty, poszukują swojej politycznej narracji, poszukują ideologii. Dzieje się to na naszych oczach.

Przeszło rok temu, w "Manifeście z 15 Maja" Madryt domagał się "etycznej rewolucji" i nadzieję pokładał przede wszystkim w edukacji. Dziś w "Manifeście 25-S" ci sami ludzie żądają: obalenia rządu, całkowitej zmiany systemu podatkowego, stworzenia stabilnych i pewnych miejsc pracy i zawieszenia, bądź też nawet umorzenia całości długu publicznego. Pojawia się nawet żądanie nowej konstytucji!

Poddawane rygorowi neoliberalnej terapii szokowej społeczeństwa z każdym dniem stają się coraz bardziej radykalne, ludzie znają już objawy kapitalistycznego schorzenia. Inna rzecz, że najtrudniejsze dopiero przed nimi.

Protestujący przekonali się już, że policja nie jest jedynie elementem wystroju wnętrz i że ściga nie tylko przestępców. Kapitalistyczne władze trzymają narody i państwa w potężnym uścisku. Jeśli nawet dojdzie do obalenia poszczególnych rządów to czym zostaną one zastąpione? Czy oburzonych stać na tworzenie w sercu Europy gospodarczych autarkii, czy stać ich na stworzenie nowej federacji państw socjalistycznych?

Nie jest to bynajmniej pytanie zdjęte z księżyca, to właśnie tego typu rozwiązanie jest w zasadzie jedyną rzeczywistą szansą na realizację wysuwanych przez protestujący tłum postulatów. Taki (przymusowy i pyrrusowy) los może czekać poświęconą na ołtarzu niewypłacalności Grecję. Elity nic nie oddają za darmo. Poszczególne rządy dały już po sobie poznać, że nie ugną się łatwo, że nie pragną powrotu do 'kapitalizmu z ludzko-bogatą twarzą', że nie chcą prosocjalnych reform.

Jeśli protestujący pójdą dalej drogą protestu i buntu przekonają się też, że gumowe kule łatwo zastąpione mogą zostać ostrą amunicją. Protest, gdy tylko przekroczy ramy niegroźnej kontestacji może przerodzić się w prawdziwą rewolucję. Ta z kolei rządzi się własnymi prawami, nie tymi, którymi rządzi się parada równości, pochód, manifa, czy okazjonalna demolka.

Są oczywiście i inne, możliwe scenariusze. Być może kapitałowi uda się zawrzeć kompromis, być może w zamian za spokój lud otrzyma w prezencie więcej zysków z kolonii, jakąś wojnę, rasizm/nacjonalizm lub inną zabawkę, która odwróci jego uwagę. Być może protest po prostu rozpuści się w rezygnacji i nie uzyska wystarczającego poparcia, być może zadowolenie klasy wyższej i jej poparcie wystarczy rządowi by się utrzymać. W kapitalizmie wszyscy poniekąd są na siebie skazani, a to właśnie kapitalizm przez wiele lat dostarczał dobrobytu krajom obecnie pogrążonym w kryzysie. Czy teraz społeczeństwa te zrezygnują z tego co do tej pory działało, czy położą na szali swoje światowo-uprzywilejowane położenie? Scenariuszy jest wiele, nadal jednak nie wiadomo jeszcze kto jest reżyserem tego społecznego spektaklu, choć chwilowo inicjatywa wydaje się być po stronie manifestantów.

Rozstrzygnięcie nadejdzie niedługo. Odpowiedzi na pytanie o potencjał protestów udzieli nam przyjęta przez protestujących doktryna i (przede wszystkim) środki, których wykorzystanie będzie ona zakładać.

Jak poważny okaże się kryzys?

Może po prostu trzeba jeszcze trochę poczekać… Może by coś naprawdę się ruszyło nie wystarczy 25%, a dopiero 40% bezrobocia…

Ktoś w końcu zaryzykuje.

Bitwa Ekspertów. Powrót polityki.

Dzisiejsza debata ekonomiczna zorganizowana przez PiS była pierwszym, tak ważnym wydarzeniem na polskiej scenie politycznej od bardzo dawna. Kaczyński spełnił swój cel, zaprosił wielu różnorodnych ekonomistów, wypromował się jako przyjaciel 'ekspertów' i człowiek wiedzy, a także zadał kłam monolityczności sceny politycznej i jednorodności drogi gospodarczej, której od dawna hołduje Platforma Obywatelska. Na scenie politycznej nastąpił przełom.

Pośród zaproszonych ekonomistów pojawiła się oczywiście stara gwardia neoliberałów zebrana wokół Centrum Adama Smitha i BCC, ale obecni byli także ekonomiści liberalni, centrowi, czy też nawet lewicujący. Na oczach opinii publicznej upadł mit jednego, jedynego eksperta, jednej, świętej ekonomii i wiecznego, ponadczasowego konsensusu. Okazało się, że eksperci, tak jak i zwykli ludzie potrafią się ze sobą nie zgadzać, potrafią się ze sobą kłócić. Okazało się to co oczywiste, że ekonomia to polityka, a polityka to ekonomia.

Widzowie usłyszeli dziś, że można traktować OFE jak złodziejstwo, że można postulować różne rozwiązania podatkowe, że różnie można oceniać transformację ustrojową i masową prywatyzację. Pojawiały się głosy wzywające do inwestycji, pojawiały się głosy mówiące o rozwarstwieniu i olbrzymim bezrobociu, mówiono o zaniedbaniach i błędach, o straconych pokoleniach i milionach na emigracji. Padło nawet sformułowanie, w którym ekspert ekonomiczny SKOK-ów stwierdził, że majątek Polski obecnie nie istnieje. Pojawił się głos wzywający do tworzenia polskich banków.

Pierwszy raz od dawna w telewizji pojawiła się prawdziwa polityka. Daleka od neoliberalnej oczywistowości, daleka od katynio-smoleńska i idiotycznych sejmowych przepychanek.

Co dalej zrobi z tym PiS dowiemy się już niedługo. Jarosław Kaczyński wie, że debata zadziałała na jego korzyść i że odebrała Platformie Obywatelskiej 'monopol na poważność', zna też on swoje ograniczenia i wie, że pewnych dogmatów neoliberalizmu nie obali (bo nie chce), że potrzebne jest mu wsparcie neoliberalnych ośrodków władzy. Ale pewne jest to, że pod kątem programu gospodarczego jego partia skręci na lewo, musi to zrobić. Zakopanie trupa neoliberalizmu to recepta na wygrane wybory i jedyna szansa na odsunięcie platformerskiej katastrofy od władzy. To się może udać, inna sprawa, że nie będzie to wcale klasowa, czy też lewicowa polityka, będzie to po prostu podjęcie bardziej racjonalnej strategii politycznej w obliczu wielkiej gospodarczej klęski.

Rozbieżność stanowisk i regularne kłótnie pośród ekonomistów zaskoczyły wielu. Zszokowane były przede wszystkim media, które usiłowały umniejszyć rangę spotkania nazywając je 'politycznym spektaklem' i sugerując, że nie była to prawdziwie 'ekspercka debata'. W rzeczywistości, w której obszar polityki gospodaruje debata o katastrofie smoleńskiej pojawienie się prawdziwej polityki niejednego wprawiło w zdumienie. Media okazały się bezbronne wobec języka prawdziwej polityczności. Prawdziwa polityka to bowiem ekonomia, a przede wszystkim - nauka i jej podstawowe narzędzia. Przyzwyczajone do politycznych show i obrzucania się błotem rzesze dziennikarzy nie wiedziały jak zareagować na powrót prawdziwej polityczności. Przed obliczem zmaglowanych neoliberalną hegemonią otworzyła się nagle wielka, czarna dziura pełna różnorodnych koncepcji, pomysłów i przede wszystkim - walki. Okazało się też, że są w Polsce także normalniejsi ekonomiści, bliżsi społeczeństwu, nie pozostający na liście płac neoliberalnych ośrodków i przedsiębiorców. Jest z kim budować.

Prawo i Sprawiedliwość osiągnęło dziś wielkie zwycięstwo i choć z samej debaty nic konkretnego jak na razie nie wynikło, to już możemy powiedzieć, że debata była niezwykle stymulującym wydarzeniem, a w doborze ekspertów Jarosław Kaczyński okazał się o wiele bardziej lewicowcy od hołdującej Hausnerowi Krytyki Politycznej, której patronuje Gazeta Wyborcza. I nawet jeżeli istniejące partie okażą się zbyt przesiąknięte neoliberalną ideologią by cokolwiek zrobić z potencjałem, który dziś się ujawnił, to w świadomości publicznej zaświta być może szansa na zmianę, wizja prawdziwej alternatywy, którą ktoś zdeterminowany będzie mógł kiedyś wprowadzić w życie.

czwartek, 20 września 2012

„18 brumaire’a…” i pożytki z Marksa


I

„18 brumaire’a Ludwika Bonapartego” to jedna z najważniejszych prac teoretycznych Karola Marksa. Ta praktyczna aplikacja materializmu historycznego zyskała niemieckiemu filozofowi rozgłos  a także udowodniła skuteczność metody badawczej obranej przez Marksa.

Studiowana przez Karola Marksa historia Francji to analiza historii kraju, w którym „dziejowe walki klasowe, bardziej niż gdziekolwiek, doprowadzane były za każdym razem do ostatecznego rozstrzygnięcia”[i]. Wielka Rewolucja Francuska, zwana także Rewolucją Burżuazyjną aż do chwili obecnej pozostaje synonimem rewolucji i przewrotu klasowego w swej najbardziej krwawej postaci. Te gwałtowne przekształcenia w obrębie panującej formacji społecznej pozwalały łatwiej – i na konkretnym, bo mniej rozległym w czasie przykładzie - uchwycić istotę walki klas.

Karol Marks opisywane przez siebie wydarzenia we Francji, w tym zamach stanu dokonany przez Ludwika Bonapartego dzieli na trzy okresy. Pierwszy jest to okres lutowy obejmujący czas od 24 lutego do 4 maja 1848 roku. W tym okresie, po ucieczce króla, reprezentanci wszystkich klas społecznych dążą do wspólnego celu: reformy wyborczej. Dlatego też świeżo formujący się rząd zwie się rządem tymczasowym, a do najważniejszych rozstrzygnięć nie dochodzi. Drugi jest okres od 4 maja 1848 do 29 maja 1849 roku, jest to okres konstytuowania się republiki, czyli Ustawodawczego Zgromadzenia Narodowego. W tym czasie do głosu dochodzą siły burżuazyjne, które dążą do powołana republiki burżuazyjnej. Na nic zdało się powstanie czerwcowe, którego wywołaniem na  próby zdrady republiki socjalnej zareagował paryski proletariat. Od tej chwili, od momentu tej klęski zbrojnej klasa robotnicza w dalszym procesie zajmować już będzie wyłącznie rolę drugoplanową. Wszystkie pozostałe klasy i partie będą odtąd „partiami porządku”[ii] zwalczającymi anarchistyczne, komunistyczne, socjalistyczne wizje społeczeństwa proletariackiego. Ostatni, trzeci okres umożliwia już wkroczenie na scenę „męt społeczeństwa burżuazyjnego”, „świętej falangi” i wynoszonej przez nią postaci Ludwika Bonapartego.

Marks rekonstruuje wydarzenia rewolucji i ukazuje, jak przy pomocy burżuazyjnych republikanów, którzy skutecznie usunęli w cień rewolucyjny proletariat, do głosu i do władzy dochodzą rojalistyczni bourgeois. Powołane przez Bonapartego ministerstwa obejmują niegdysiejsi politycy najbardziej liberalnej frakcji burżuazji parlamentarnej. Teraz będą oni mieli za zadanie ten sam parlament uśmiercić. I gdy reżim parlamentarny zostaje ostatecznie wygnany, na placu boju pozostaje Bonaparte i lojalna mu armia oraz biurokraci. Parodia restauracji cesarstwa staje się faktycznym powołaniem do życia republiki kozackiej, republiki wojskowych i państwa „porządku”. Parlamentarne uświęcanie woli panującej klasy jako woli powszechnej zostaje zastąpione panowaniem autorytetu i wprowadzaniem „ładu”.

Panująca odtąd władza wykonawcza jest reprezentowana przez półmilionową armię urzędników. Feudalni dostojnicy zamieniają się w płatnych urzędników a kolekcja sprzecznych i absurdalnych średniowiecznych praw zostaje przemieniona w uregulowany plan scentralizowanej władzy państwowej. Wszystko to środki republiki parlamentarnej w walce z rewolucją. Sam Karol Marks podkreśla jednak, że usamodzielnianie się państwa i jego panowanie to przecież nie „władza niczyja”, lecz reprezentacja wyjątkowo konkretnej klasy społecznej, klasy chłopów parcelantów. Chłopi parcelanci „[…]stanowią olbrzymią masę, której członkowie żyją w jednakowych warunkach, nie wchodząc jednak w różnorodne stosunki ze sobą.”[iii] Specyficzna pozycja chłopów parcelantów uczyniła z nich klasę społeczną ad hoc, gdyż jej interesy pozostawały w sprzeczności ze wszystkimi pozostałymi klasami. Chłopi parcelanci byli jednak niezdolni do samodzielnej obrony swoich interesów, grupowo, czy też za pośrednictwem parlamentu. Ich przedstawiciele są jednocześnie ich panami, autorytetem stojącym nad nimi, są właśnie ową panującą, nieograniczoną władzą państwową. Chłopi zagłosowali na kolejnego z rodu Napoleonów, niesieni wspomnieniami o poprzednim Napoleonie. Tak właśnie, Ludwik Bonaparte jako kolejny z rodu został wybrany przez chłopa konserwatywnego, w jego imieniu sprawując swe rządy ładu i porządku, trzymając w silnym uścisku pozostałe klasy, a przede wszystkim uciskany, rewolucyjny proletariat. I tak, jak zauważa Karol Marks, wiara w cesarstwo, którą dawniej zaszczepiła w chłopstwie burżuazja staje się fundamentem konstytuującym nową władzę, a idées napoléoniennes takie jak panowanie klechów i wiodąca rola wojskowych stają się dominującą ideologią nowego społeczeństwa – nowej, rzeczywistej farsy.

Ludwik Bonaparte jako kandydat chłopów parcelantów triumfuje, przy okazji Bonaparte staje się też - niejako z przymusu - kandydatem zaniepokojonej burżuazji, reprezentantem klasy średniej, a ponad wszystko chwiejnym przywódcą w czasach chaosu i niestabilnej, utrzymywanej siłą sprzedawanych stanowisk dyktatury wojskowych.
Streszczona powyżej marksowska interpretacja wydarzeń z lat 1848-1851 we Francji stanowi – jak sami łatwo możemy się przekonać - wyjątkowo spójną i zwartą kompozycję, jest też ponad wszystko analizą klasową i przy tym analizą klasową wybitnie ekonomiczną.

II

Najnowsze polskie wydanie „18 brumaire’a…” sygnowane przez Wydawnictwo Krytyki Politycznej zostało zaopatrzone we wstęp napisany przez publicystę „Gazety Wyborczej”, Marka Beylina. „Wstęp” obejmuje bite 90 stron i bez wątpienia posiada charakter „autorski”. Już na pierwszych stronach postawiony  zostaje cel dość charakterystyczny. Autor proponuje bowiem traktować „18 brumaire’a…” głównie jako Marksa przestrogi dla demokracji a jego samego jako obserwatora „rodzącej się populistyczno-demokratycznej dyktatury”.[iv] W zamyśle autora ma to umożliwić „odklejenie” z Marksa etykiety „ojca założyciela krwawego totalitaryzmu” i, zamiast tego, włączenie go w „normalną” (co prawda, nie wiadomo jaką ”normalną”) historię myśli europejskiej.

Próby ‘normalizowania’ Marksa dokonuje Beylin poprzez stopniowe rozbrajanie konfliktu klasowego. Samo pojęcie lasowego konfliktu jest „nieprzyzwoite”. Przyczynę, dla której konflikt klasowy jest dziś w byłych krajach komunistycznych wyklęty stanowi dla autora fakt wbudowania konfliktu klasowego „w gramatykę władzy” okresu minionego. Pomiędzy starą a nową ideologią zieje, jak wiadomo, przepaść oddzielająca, w przekonaniu publicysty Gazety Wyborczej „język fałszu” od „języka prawdy”. Marek Beylin w swej interpretacji z dość naiwnego apologety nowej ideologii szybko zamienia się w orędownika stabilności (ładu, porządku?) utożsamianej z „demokracją” twierdząc, że konflikt klasowy „został wchłonięty do demokracji i uprawomocniony, dając jej zbawienną stabilność.”

W tym momencie na myśl nasuwają się pytania. Po pierwsze, o jaką ‘demokrację’ autorowi chodzi, po drugie, w jaki sposób konflikt klasowy mógł zostać przez system wchłonięty, a ponadto, czy „konflikt” może gwarantować „stabilność” taką, jak wydaje się ją rozumieć Beylin? Odpowiedzi na te pytania odnaleźć można w tym, czego autor poniechał i jednocześnie w tym co wyeksponował.

W rozważaniach Marka Beylina  dochodzi do całkowitej eliminacji klasowej analizy rzeczywistości społecznej, istnienie klas, poparte analizą stosunków własnościowych zostaje zatarte, a „konflikt klasowy” przedstawiony jest niczym strategia public relations. Antyekonomiczne podejście autora to prosta ucieczka od „wyznaczania” klas społecznych i ich reprezentantów. Marek Beylin pisze o „odtwarzaniu się społeczeństw klasowych” jak o anomalii „demokracji”, nie dopuszczając do siebie myśli, że klasy są dla każdego systemu kapitalistycznego elementem nieodłącznym i stałym. W taki sposób, eliminując z perspektywy analitycznej podział na kapitalistów i pracowników najemnych można choćby przez chwilę uwierzyć w mityczną, scalającą siłę (pozaekonomicznej) demokracji.

Kontynuując swój wywód Marek Beylin pobieżnie analizuje sytuację imigrantów z uwagi na „konfliktogenny” charakter imigracji (wszak chodzi o stabilność). Jest to wstęp do rozważań nad „rozbrajaniem gniewu” w obrębie demokracji. Gniew społeczny to zdaniem autora jedno z zagrożeń dla „naszych demokracji”. Co zastanawiające, autora w tym miejscu zupełnie nie interesuje, czy wspomniany gniew wyrasta z żądań uzasadnionych i czy jest wyrazem faktycznej niesprawiedliwości, krzywdy. Zainteresowanie autora skupia się przede wszystkim na „gaszeniu pożarów”, ochronie ładu i porządku.

Zasadniczy wątek rozważań Marka Beylina stanowi oczywiście – przesłonięta pozorną pochwałą „18 brumaire’a…” – krytyka Karola Marksa i marksizmu oraz  pryncypiów, na których oparta jest myśl niemieckiego teoretyka. Postulaty rewolucji społecznej i kresu kapitalistycznego wyzysku postrzegane są przez Beylina jako idee rewolucyjnego mesjanizmu, ten z kolei, w jego opinii, jest „miałki i budowany z kłamliwych fikcji”. Te kłamliwe fikcje to dla autora  przede wszystkim perspektywa rewolucji, wizja bezklasowego społeczeństwa, czy nawet samo pojęcie klas rozumiane zgodnie z marksowską intencją. O specyfice tekstu stanowi przy tym to, iż autor, ”zanurzony w oczywistości” – przecież „wszyscy tak sądzą, czyż nie? – porusza się w zasadzie pod progiem ideologicznej nieświadomości obojętnej na argumenty humanistycznego dyskursu.

Wywód wzbogaca, co prawda, pewna filozoficzna ornamentyka. Beylin, powołując się na (szczególnie chętnie cytowaną) Hannah Arendt stara się wskazać, że wizja społeczeństwa komunistycznego  Karola Marksa jest w istocie głęboko i niebezpiecznie indywidualistyczna, albowiem w społeczeństwie bezklasowym rzekomo zabraknąć miałoby podstaw dla jakiejkolwiek władzy, a ‘uspołecznieni ludzie’ mieliby zamiast pracy wykonywać czynności ściśle prywatne, uprawiać hobby, lub nawet popaść w daremność i nihilizm! Wizja społeczeństwa pozbawionego uzbrojonego w bicz pana (pracy przymusowej) to dla Beylina wizja anty-społeczeństwa pełnego hobbystów-samobójców, uśmiercających się z tęsknoty, za porządkującym ich życie trzaskaniem bicza.  Dla Marksa jednak brak władzy burżuazyjnej wcale nie oznacza zaniku władzy w ogóle, wręcz przeciwnie, sprzyja on powstawaniu samorządności i pozwala stworzyć planujące swą gospodarkę społeczeństwo. Podobnie jest z pracą, która zgodnie z marksizmem jest naturalną aktywnością człowieka, a celem wyzwolenia z kapitalizmu jest jej dezalienacja – likwidacja pracy przymusowej i wyzysku - nie porzucenie. Beylin nie podejmuje jednak problemu w sposób systematyczny, sprawa zostaje zatem sprowadzona do swoistego ornamentu i jednocześnie dodatkowego kamyczka do ogródka Marksa i marksistów.

Postawa taka  pociąga za sobą nadmierną, zawsze jednak w określony sposób „zorientowaną” swobodę interpretacyjną – oto pojęcie „republiki kozackiej”, które u Marksa stanowi raczej synonim rządów wojskowych, Beylin przerabia na „zbyt scentralizowane państwo”. Ostatecznie  jednak  autor Wstępu przychyla się do tezy, że reżim w swojej bonapartystycznej formie uległ demokratyzacji,  zachwala też liberalną prawicę tamtych czasów, której polityka zgrabnie komponuje się z wyznawaną przez niego ideologią ładu. Powstaje przy tym przypuszczenie, że przedstawiona tu interpretacja historii Francji nie jest ani oczywista, ani „naturalna”, lecz polityczna i ideologiczna.  Beylin mocno idealizuje też tworzony  porządek (stabilny ład), pomijając wydarzenie, które  ujawniło jego pozorny, fałszywy charakter – powstanie Komuny Paryskiej i tego konsekwencje.

W kolejnej części Wstępu od zbyt rewolucyjnego Marksa autor ucieka do mile konserwatywnego Tocqueville’a, znajdując w jego wizji stowarzyszeń - tworzących elitę, która opinię publiczną kształtuje – przykład oświeconego projektu społecznego. U Tocqueville’a Beylin dostrzega przede wszystkim wielkość związaną z faktem, iż teoretyk ten „[…]przerobił lekcje rewolucji i Napoleona I; w tych czasach widział nie tylko źródła nieszczęść, lecz także ciąg narodowych dziejów budujących wielkość Francji i oświeceniową misję narodu francuskiego.” Nie ma perspektywy bliższej francuskiej prawicy. Dalsza, krótka analiza poglądów Victora Hugo i Proudhona prowadzi do podsumowania.

I wreszcie rozważania nad bonapartyzmem są dla Beylina rozważaniami nad magicznym zjawiskiem populizmu. Taka jest cena i takie są efekty odrzucenia ekonomicznej analizy i genezy wszelkiego rodzaju dyktatur. Analiza pozbawiona bazy skupia się tylko na nadbudowie, tu reprezentowanej przez język gazet i język mediów. Tak uporczywe przedstawianie XXI wiecznego kapitalizmu przede wszystkim jako „demokracji” i usilne maskowanie wymiaru własnościowego pozwala tworzyć wizję wolności, jako czegoś już zdobytego, osiągniętego. Ta wizja cementuje obecny ład, skłania  do myślenia co najwyżej o reformach i to takich, które nie zrzucą kogokolwiek – już siedzącego – z jego tronu. Pisząc o ruchu feministycznym, ekologicznym, czy o ruchu oburzonych apostoł ładu szybko przestrzega przed populizmem, przeciwstawiając mu „bardziej równościową postać demokracji”. Problem leży jednak w tym, można rzec, że to właśnie ta ‘nasza demokracja’, a zasadniczo kapitalizm, wyklucza swą bardziej równościową postać. Idąc dalej tym tropem, ruchy, które ośmielą się ‘naszej demokracji’ sprzeciwić tym samym będą nazbyt „populistyczne” i szybko staną się prawdziwym (porządnego) systemu wrogiem.

Wizja ‘polityki demokracji’ przejawiająca w tym wydaniu typowe cechy syndromu polskiego, polegającego na magicznym wręcz lęku przed bolszewizmem, stanęła przed poważnym problemem. Ruchy społeczne wewnątrz systemu, a także inne, zewnętrzne systemy wywierają nieustającą presję. Zarządzanie kapitalizmem trwale uzależnione jest od sytuacji geopolitycznej i makrogospodarczej. Ta rynkowa niestałość kapitalizmu przekłada się nieustająco na niestabilność demokracji. Ucieczka bądź walka z marksowskim ujęciem historii, które skazuje kapitalizm na wymarcie to jeden ze sposobów na uniknięcie problemu braku perspektywy. To bowiem kapitalizm (dla swoich zwolenników tożsamy z demokracją) wytwarza problem braku perspektywy. Po lekturze Wstępu do „18 brumaire’a Ludwika Bonapartego” Marka Beylina możemy stwierdzić, że obcowaliśmy z dowodem na to, że kapitalizm stał się systemem na wskroś konserwatywnym, na wskroś pozbawionym wizji przyszłości. Jedyną wizją, jaką dziś posiada jest, rozbudowywana wciąż, wizja różnorodnych sposobów reagowania na pojawiające się trudności, pożary i rewolucje naruszające „porządek i ład”.
III

Kiedy odwrócimy broń jaką jest marksizm i posłużymy się „18 brumaire’a…” z intencją, z jaką  został on napisany, czyli krytycznie wobec kapitalizmu, dostrzeżemy silne powiązania bonapartystycznej republiki kozackiej ze współczesną kapitalistyczną ‘demokracją’.

Zachodni kapitalizm, pogrążony w nieustannej wojnie o surowce i wpływy rządzony jest przez militarne hegemonie. Najlepszym tego przykładem są Stany Zjednoczone Ameryki, w których niezależnie od tego, z której partii pochodził będzie prezydent (a są aż dwie możliwości) działania wojenne prowadzone są tak samo brutalnie i intensywnie. Scentralizowane machiny biurokratyczne (i w Polsce obecnie biurokracja jest wielokrotnie liczniejsza od niegdysiejszej PRL-owskiej) – finansowane przez zagraniczne interwencje wojskowe w celu zdobycia zysków z kolonii -  żywcem przypominają niedorzeczny ustrój wprowadzony przez Ludwika Bonapartego. Potęga instytucji i jednorodność linii politycznej pozornie opozycyjnych partii to kaganiec nałożony również Polsce, w której niezależnie od wyników wyborów realizowany jest neoliberalny program gospodarczy, państwo zaś stało się mechanizmem wspierającym i zezwalającym kapitalistycznemu rynkowi na jego społecznie szkodliwą działalność.

Ten przewrotny charakter demokracji parlamentarnej dostrzeżemy w analizie zawartej w „18 brumaire’a Ludwika Bonapartego” i  to właśnie Karol Marks, ujawniając zasady życia społecznego uczy nas, że możliwość wyboru nie stanowi jeszcze o urzeczywistnieniu ustroju demokratycznego. Albowiem  dopiero analiza stosunków własności, analiza genezy władzy pozwala dostrzec nam tych, którzy faktycznie panują w społeczeństwie. Ostatecznie jesteśmy po prostu świadkami bitwy ideologii, które wywodzą swoje pochodzenie z  różnych klas i ich różnych klasowych interesów. Sprzeczności klasowe, leżące u podstaw tych różnych interesów, mogą czasowo się intensyfikować, mogą też chwilowo zamierać przykryte i przygaszone przez działalność opozycyjnej ideologii, jednak empiryczne podziały przez nie tworzone pozostają rzeczywistymi dopóty dopóki jeden człowiek pozostaje panem, a inny niewolnikiem.



[i] 18 brumaire’a Ludwika Bonapartego. Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2011, przedmowa Engelsa do trzeciego wydania niemieckiego, s.101
[ii] Ibid. s.119
[iii] Ibid. s.258
[iv] Ibid. s.7