Postępujące ubożenie polskiego społeczeństwa (i powstała w związku z nim
szansa na dojście do władzy na fali niezadowolenia) doprowadziło do
integracji środowisk prawicy. W marszu "Obudź się Polsko" widzieliśmy
maszerujących razem słuchaczy Radia Maryja, zwolenników Prawa i
Sprawiedliwości oraz związkowców z Solidarności. Siły konserwatywnego
chrześcijaństwa postanowiły zjednoczyć się, żeby razem stawić czoła
rządowi Donalda Tuska.
Protest pełen był haseł prosocjalnych, a także haseł
katolicko-smoleńskich, nie zabrakło też naturalnie rusofobii. Słuszna
krytyka neoliberalizmu mieszała się z antylewicowością, ciemnogrodzkim
zacietrzewieniem i poddańczym stosunkiem wobec kościoła katolickiego.
Gwoździem programu manifestacji był Tadeusz Rydzyk, którego zarówno
Jarosław Kaczyński jak i Piotr Duda zapewniali o swoim poparciu dla jego
sprawy.
Prawica od zawsze żerowała na antykapitalizmie ubogich i kolonizowała go
swoją reakcyjno-konserwatywną narracją. I tym razem nie było inaczej.
Kaczyński, niegdyś sam wprowadzający w życie neoliberalne reformy, teraz
pozuje na męża stanu oburzonego biedą i bezrobociem. Piotr Duda
przypomniał sobie o umowach śmieciowych i w swojej walce z Leninem nie
wahał się nawet użyć cytatów z Jana Pawła II. Swoją drogą dziwi trochę
to, że "Solidarność" cieszy się jeszcze jakimkolwiek społecznym
zaufaniem po serii klęsk, które stały się jej udziałem - począwszy od
złodziejskiej transformacji ustrojowej, a skończywszy na rządach
Krzaklewskiego i AWS-u.
Wracając do samego marszu – trzeba przyznać, że odniósł on polityczny
sukces. Po pierwsze, po raz pierwszy od dawna pojawiła się w świadomości
społecznej jakakolwiek realna alternatywa dla rządów PO, po drugie,
prawica nie bała się atakować Platformy i nazywać jej rządów
złodziejstwem, czy wyprzedawaniem państwa. Wspominano o milionach
emigrantów, o bezrobociu, o niskich zarobkach i niskim poziomie życia.
Prawica zyskała prawdziwie radykalną twarz.
Siła języka, którym posłużyła się prawica wynika przede wszystkim z
bierności i nieobecności lewicy. To lewica powinna toczyć w Polsce bój o
prawa pracownicze, to lewica powinna być obecna na ulicach, to lewica
powinna używać najostrzejszych słów, a nie kryć się za hasłami typu
'rozwój zamiast stagnacji', czy nieśmiało machać nóżką po kawiarniach.
PiS-Radio Maryja-Solidarność odważyły się zrobić coś, czego nigdy dotąd
nie potrafiło zrobić SLD - skrytykować liberalizm. Krytyka liberalizmu
gospodarczego ze strony PiS jest obłudą, ale obłuda ta może okazać się
skuteczna, ponieważ całkiem dobrze oddaje nastroje społeczne.
Fascynacja Kaczyńskim, który nagle ‘przemówił ludzkim głosem’, powinna
mieć jednak swoje granice. Odnoszę czasem wrażenie, iż lewica nie jest
do końca pewna tego, czym jest lewicowość. Pierwszy z rzędu postulat
podniesienia pensji traktowany jest z miejsca jako kwintesencja
lewicowości. Oczywiście nie na tym polega program lewicy, nie na tym
polega program socjalistyczny.
Postulaty dotyczące podnoszenia poziomu życia pracowników są oczywiście
jednym z fundamentów lewicowej polityki, są jednak i inne, równie ważne
kwestie. Fundamentem jest rodzaj proponowanej tożsamości. Lewica zawsze
stoi po stronie tożsamości klasowej i klasowo-narodowej, nie
nacjonalistycznej, czy religijno-ksenofobicznej. Lewica to program
wyzwolenia pracownika z kajdan, które zakładają mu kapitaliści i kler. Z
takim programem uniwersalnego (!) wyzwolenia ani PiS, ani Radio Maryja
nie mają i nie będą mieć nic wspólnego. Zachęty socjalne i obiecanki
naprawy gospodarki to nic innego jak marchewka wisząca na kiju.
Pamiętajmy też, że Trzecia Rzesza również podnosiła poziom życia swoich
obywateli, tyle tylko, że w kilka lat później 10 milionów z nich
wyparowało oddając swe życie w najstraszliwszej z europejskich wojen.
Tak najczęściej kończą się prawicowe próby realizacji prosocjalnych
haseł.
Już wiele razy mieliśmy w historii do czynienia z sytuacją, w której
liberalna prawica wykańczała lewicę do spółki z prawicą nacjonalistyczną
po to tylko, żeby później sama stać się jej ofiarą. W Polsce też mógłby
spełnić się podobny scenariusz. Hodowana przez Tuska sztuczna,
'wszechogarniająca' wojna PO-PiS przy całkowitej bierności i śmierci
lewicy bez trudu przerodzić może się w wojnę rzeczywistą.
To, czy polska scena polityczna na zawsze już pozostanie dwubiegunowa zależy właśnie od lewicy.
Jeśli lewica ma zatrzymać marsz na prawo sama musi stać się prawdziwą
opozycją. Pewną nadzieją jest OPZZ, które zachowało trzeźwość oceny i
uniknęło rydzykowo-smoleńskiego poniżenia. Szansa na lewicowy związek
zawodowy to też nadzieja na lewicową partię. I tu i tu potrzebny jednak
jest protest bezczelny ,bezpośredni i agresywny. „Wojna polsko-polska”,
której tak boją się dziennikarze to wojna o wiele prawdziwsza i bardziej
sprawiedliwa od „Wojny polsko-ruskiej”, w którą ciągle gra prezes
Kaczyński. Gdyby lewica w Polsce nauczyła się języka protestu i wskazała
swego politycznego przeciwnika, wówczas miałaby realną szansę na
przejęcie władzy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz